Relacja Andrzeja

Skąd się dowiedziałem o BC?
Sławek w ubiegłym roku wrzucił zajawkę na forum turystów kolarzy, to skorzystałem.

Odcinek przejechany w BC.
Vilnius – przełęcz Menczył koło Wołowca.

Co mi utkwiło w pamięci?
Za dużo tego, ale może coś wybiorę:
– spotkanie z gburem i milicją w Miadzelu;
– pałac republiki w Mińsku;
– szereg cerkiewek w Karpatach;
– zamek w Łucku;
– muzeum kosmonauty w Tomaszowce;
– podziemna świątynia w Zimnym;
– gotowanie kisielu z Aleną;
– bród pod Truskawcem;
– kąpiel w jeziorach Naroczańskiego Parku Narodowego;
– przeprawa przez rzekę w wodzie po pas z sakwami na głowie;
– serpentyny Przełęczy Tucholskiej;
– źródełko młodości i wieczorny spacer po Truskawcu oraz nocny powrót na światłach, mgły nad Truskawcem;
– bania w Gierszonach pod Brześciem + nocny targ prosiątek + powrót wołgą w dziewięć osób.

Na wstępie wyjaśnię, że nie zanurzyłem nóg ani w Bałtyku, ani w Morzu Czarnym. Ale bez wahania mogę stwierdzić, iż uczestniczyłem w wielkim rajdzie „Od Bałtyku do Odessy”. Był to kolejny obóz wędrowny z cyklu BaltiCCycle, impreza organizowana od lat przez stowarzyszenia rowerowe z nadbałtyckich krajów: Litwy, Łotwy i ostatnio Polski.
W tym roku start odbył się w trzech bałtyckich portach. Najwcześniej ruszyli Łotysze z Rygi, dojechali do Kłajpedy. Tam już wspólnie z Litwinami weszli w morze, nabrali do butelki piasku i wody, zalakowali ją i powieźli dalej.
Wyruszyłem 1 lipca, pociągiem z Brzegu do Suwałk, potem juą rowerem. Po dwóch dniach spotkałem się z grupą w Wilnie. Dzień później, 4 lipca wyruszyła polska grupa – z Gdańska. Prowadziło ją warszawskie Stowarzyszenie Podróżników CROTOS. Polacy jechali wzdłuż północnej granicy, przez Elbląg, Mazury, Wigry i dalej na południe „egzotycznym” pograniczem, aż do Rawy Ruskiej. Potem do Lwowa.

Dookoła Polski, po zewnętrznej
Ja jednak jechałem z grupą litewską: z Wilna przez Białoruś – Mińsk, Brześć – na Ukrainę, przez Lwów i Karpaty. I o tym chciałbym opowiedzieć. Nie była to zupełnie litewska grupa, już od Kłajpedy była bardzo międzynarodowa, w jej skład wchodzili m.in. Amerykanin, dwóch Niemców, dwoje Szwedów, Łotysze, Białorusinki, no i Litwini, których było najwięcej, było też dwoje Polaków, w tym Olek, z którym się wymieniliśmy w Wilnie, a w Brześciu przyłączyła Maryla. Niemal każdego dnia skład się zmieniał, od trzydziestu do piętnastu osób.

Białoruś wita
Litwę opuściliśmy 5 sierpnia. Białoruś powitała nas lejącym się z nieba żarem. Oczywiście musieliśmy poznać wschodnie rytuały na granicy – ciekawe metody walki z bezrobociem, polegające na tym, iż każdy białoruski pogranicznik i celnik dostał pieczątkę, a zadaniem przybysza było zebrać wszystkie pieczątki na talonik. (Przypomniało mi się od razu zdobywanie pieczątek na różne odznaki kolarskie w PTTK.) Bez kompletu pieczątek na taloniku nie wypuszczali. Do tego dochodziły komplikacje z wizami indywidualnymi i grupową. Nikt na granicy się nie nudził.
Wjeżdżając do tego kraju (gdzie akurat rozpętała się dyplomatyczna wojna między politykami naszych krajów), wszyscy mieli mieszane uczucia. Ale zanim poznaliśmy postbolszewizm, musieliśmy poznać coś zgoła innego. Gościnność, z jaką nas przyjęli turyści na Białorusi. Zaczęło się od poczęstunku zaraz za granicą. A później pomagali oni w planowaniu trasy, wybierali najciekawsze miejsca, ułatwili spotkania z władzami lokalnymi i wejścia darmowe do muzeów. Starali się na każdym kroku ułatwić przejazd. Na różnych odcinkach towarzyszyli nam kolejni znajomi. Mi szczególnie utkwiła w pamięci trójka mężczyzn, która poprowadziła mnie przez Naroczański Park Narodowy. Długo nie zapomnę jezior „Głubokich”, przesmyku między jeziorami, w końcu przeprawy przez rwącą rzekę, po uda w wodzie z sakwami nad głową i nieustannej pomocy moich przewodników.
W większych miastach pilotują nas samochodami, w Brześciu miejscowy szeryf zablokował ruch na ulicach, by niecałe dwadzieścia rowerów mogło bezpiecznie przejechać przez centrum (podobnie było w Mińsku). Tu też Walentin zaprasza nas do prawdziwej ruskiej bani, opalana tradycyjnie piecem, brzozowe gałązki, ludziom z zachodu szczególnie utkwiła w pamięci. Mieliśmy też okazję zwiedzić V fort w Brześciu (odpowiednik naszego MRU) położony w strefie granicznej. Nie sposób opowiadać o wszystkim, ale nie mogę przemilczeć dworku Mickiewiczów w Nowogródku i rekonstrukcji dworku w Zaosiu, gdzie dotarłem odłączając się od grupy, no i te cerkwie i klasztory prawosławne. Gdy nocowaliśmy w Żyrowicach (prawosławnej Częstochowie), wszystkie nasze panie musiały na ten dzień założyć jubki – było to interesujące zjawisko.
Podróżując po Białorusi, musiałem zweryfikować swą wiedzę o tym kraju. Przede wszystkim o drogach. Fakt, że sieć dróg asfaltowych jest rzadka, jednak te istniejące są i szerokie, i w miarę gładkie. Drogowskazy (choć po białorusku) są czytelne, ruch znikomy, a kierowcy, jako jedyni w Europie, omijali nas zawsze szerokim łukiem. Wyprzedzanie sąsiednim pasem lub hamowanie przed rowerzystą jest standardem niespotykanym gdzie indziej.
Wioząc jak zwykle niepotrzebnie nadmiar zapasów, nie miałem najmniejszych problemów z zaopatrzeniem: zarówno w mleko UHT jak i jogurty, bułki, chleb czy coś do niego, wszystkie te rzeczy tańsze niż w Polsce czy na Litwie, dostępne także w zapadłych wiejskich drewnianych sklepikach. Pozytywne też wrażenie robi czystość, zauważyłem to nie tylko ja, ale także inni globtroterzy, na przykład Niemcy. Białoruś jest równie czysta jak Litwa, Niemcy czy Szwecja. W dużych miastach bez kłopotu można znaleźć kawiarenki internetowe, najtaniej w urzędach telekomunikacji.
Białoruś to także raj dla ekomaniaków. Kraj nieskażony wielkim przemysłem, ma szczególnie urocze pojezierza. Zagospodarowanie turystyczne żadne, ale za to można się rozbić prawie wszędzie, legalnie na dziko. Co ciekawe, ludzie się kąpią nawet w rezerwatach przyrody. Nie zapomnę jeziora Świteź (koło Nowogródka), o którym pisał Mickiewicz, duże i niezwykle płytkie. Pod względem krajobrazowym najciekawsze są regiony północno-zachodnie. Płaskie południe za to obfituje w bezkresne lasy, mało atrakcyjne dla kolarzy. Południowy wschód odstrasza skażeniem radioaktywnym, więc tamten region ominęliśmy szerokim łukiem.
Są też ciemne strony tego kraju. O granicznych kolejkach już wspomniałem. W głębi kraju można na każdym kroku natknąć się na milicję, która wypytuje i spisuje – niby nic, a jednak nieprzyjemna sytuacja. Miałem wydarzenie z grubym urzędnikiem. Nie wiem, kto to był, ale jego krzyki i groźby zapamiętałem na długo. Przyszedł jednak kulturalny milicjant – spisał mnie i… życzył szerokiej drogi. A wszystko przez to, że sfotografowałem pomnik Lenina od tyłu. Trzecia sprawa, to przejazd przez Puszczę Białowieską. Cała ogrodzona, jak za okupacji. Spędziliśmy kilka godzin przed szlabanem. (W tym czasie wyjechały cztery samochody pełne świeżo ściętego drewna.) W końcu dostaliśmy eskortę tak zwanego przewodnika (nikt nie miał wątpliwości, że agent SB po cywilu), który nie pozwalał zboczyć z asfaltowej drogi. Ta wątpliwa przyjemność kosztowała ponad 30 zł od łebka. A wszystko przez to, że Łukaszenka ma tam swoją daczę.
Przejazd i zwiedzanie Białorusi zajęły nam czternaście dni. To wystarczyło, bym się zintegrował z grupą. Przyzwyczaiłem się do odpraw po angielsku, oswoiłem z litewskimi pozdrowieniami, no i przede wszystkim z miejscowym rosyjskim. To trzy oficjalne języki naszej grupy, które nieustannie trzeba tłumaczyć przy ognisku, przy herbacie i piwie, na drodze, w muzeum czy w sklepie. Nie ma jednak kłopotów: miejscowi z wyrozumiałością podchodzą do obcych, a uczestnicy już dawno przywykli, że jak się spotkają trzy osoby, to na pewno będzie trzeba używać dwóch języków. Gdy Szwed Michael o coś mnie pyta po angielsku, to jego dziewczyna – Litwinka Virga – symultanicznie tłumaczy mi pytanie na rosyjski, a potem odpowiada Michaelowi po szwedzku. To codzienność. Zrozumiałe, że szybciej się dogaduję z Białorusinami. Sasza chce koniecznie do mnie mówić po polsku – nauczył się polskiego z telewizji. Ja jednak wolę szlifować rosyjski, dlatego Alena – priekrasnaja dziewuszka spod Mińska – stara się nie używać białoruskich zwrotów. Uczyła się białoruskiego w szkole, ale teraz studiuje i łatwiej jej wyrażać myśli po rosyjsku, zresztą w rodzinnym domu też mówi po rosyjsku. Za to Białorusini z okolic Wilejki (północny zachód) zauważyli od razu, że wiele białoruskich wyrazów jest identycznych jak polskie i łatwiej się z Polakami dogadać używając białoruskich słów. Białoruskie słowo rower jest najlepszym przykładem.
Taka wielokulturowość w naszej grupie nie jest przypadkowa. To na każdym kroku podkreśla nasz nestor i organizator imprezy Sigitas Kucas. Stara się to wyjaśniać na spotkaniach z miejscowymi: uzmysławia im, że ludzie z różnych stron świata potrafią żyć w zgodzie. I wyjaśnia, że Białorusini też mogą dołączyć do naszej grupy, zintegrować się z nami, porzucić uprzedzenia i stereotypy. I muszę przyznać, że Sigitas w każdym białoruskim miasteczku potrafił sprzedać naszą misję pokoju. I chyba zrobiliśmy więcej dobrego niż tabuny polityków-dyplomatów kreujących stosunki międzynarodowe.
Ostatnie chwile na Białorusi spędziliśmy w Tomaszowce (nad Bugiem, na przeciwko Włodawy), gdzie w szkole jest niecodzienne muzeum kosmonautów. To tam urodził się Piotr Klimuk, który trzy razy był w kosmosie, za trzecim razem z Mirosławem Hermaszewskim. Odlotowy wystrój muzeum, przypominającym kadry filmu „Seksmisja”, ostro kontrastował z biedną białoruską drewnianą wsią. Tam też zrobiliśmy sobie symboliczne pożegnanie z tym krajem gościnnych ludzi. Symboliczne, bo Białorusini pojechali z nami dalej.
Wszystkie te pozytywna białoruskie doceniliśmy w momencie wjazdu na Ukrainę. Kraj niby równie postradziecki, ale o zupełnie innej kulturze, jeśli chodzi o drogi, drogowskazy, zachowania kierowców, powszechny brud i brak koszy na śmiecie, czy grzeczność młodzieży.

Ukraina
Dalszą trasę opisze w skrócie. Pierwszy szok, to tragiczne drogi, kamienne, polne, ale w nagrodę przepiękne płytkie, ciepłe jeziora, między innymi Świateź koło Szacka. Potem nocleg u batiuszki, który nam sprzedawał mleko; Włodimir Wołyński. Wspomnę jeszcze o wiosce Zimne, gdzie wyciągnęła mnie Maryla, czego nie żałuję. Odbudowany prawosławny klasztor z czterema świątyniami, w tym jedna za murami, druga w podziemiach.

Urodziny
Następnie był Łuck (z zamkiem) a wieczorkiem miła uroczystość – urodziny Sigitasa. Nie dopytywałem które. Zwyczajem rajdowym, dziewczyny uplotły mu wielki wianek z polnych kwiatów, który założył na głowę i siedział tak cały wieczór. Sigitas to postać wyjątkowa, organizator przedsięwzięcia, który cieszy się niebywałym autorytetem. Potrafi zjednać sobie przyjaciół wszędzie, gdzie dotrze i dzięki jego międzynarodowym kontaktom wszystko się kręci. Na jednym z pierwszych noclegów na Białorusi, konkretnie w noc Kupały w Naroczu, był na potańcówce. W ciemności stanął gdzieś nieszczęśliwie i złamał stopę. Nie poddał się jednak, w Mińsku po konsultacji z zaprzyjaźnionymi lekarzami sportowymi, postanowił kontynuować jazdę z gipsem na nodze. Pęknięcie nie przeszkadzało w pedałowaniu, do końca miał jednak problem z chodzeniem.

I w końcu Lwów
Tam mieliśmy jednodniowy postój, więc dokładne zwiedzanie, wizyta w internecie, aprowizacja i odpoczynek przed trudnymi etapami, które przed nami. We Lwowie nastąpiło także spotkanie mojej międzynarodowej grupy z grupą polską. W ten sposób grupa urosła do ponad sześćdziesięciu rowerzystów. Znów okazja, by poznać kogoś nowego. Spotkałem też kilkoro znajomych z ubiegłego roku. I mogłem nareszcie porozmawiać po polsku. Niektórzy Polacy nawet się bardzo dziwili, że tak dobrze mówię po polsku…
Zbliżamy się do Karpat, już je widać na horyzoncie. Pierwsze górskie zmarszczki w okolicach Drohobycza i Truskawca. Wiele polskich akcentów po drodze. I w końcu prawdziwe góry. Pierwszy etap górski, to przełęcz koło Schidnicy i dolina Stryja. Mimo trudnej trasy i mało komfortowych noclegów – wszyscy zgodnie mówią – warto było dla tych widoków. Ale następnego dnia jeszcze piękniej: trzy przełęcze, w tym dawna granica polsko-węgierska. Główny grzbiet Karpat przekroczyliśmy Przełęczą Tucholską (Sredniowierecką) – 839 m. Niech żałują ci, którzy pojechali międzynarodową szosą w koło. Drugi raz zdobyłem tę przełęcz i drugi raz mnie zachwyciła. Najpierw regularne serpentyny, tak gęste, że widać było osiem dróg w jednej linii. A potem zjazd, po dziurach co prawda, ale niezwykłą nieregularną fantazyjnie wijącą się serpentyną, którą czasem można było skrócić po trawie. Nie da się opisać, trzeba przeżyć. Później jeszcze kilka kilometrów doliną rzeczki Sławka. Tu czas jakby się zatrzymał, zatrzymałem się i ja, by zrobić zdjęcie kobietom robiącym pranie w rzece.

Ostatni biwak
Śpimy nad miasteczkiem Wołowiec na górskiej łące, przy stogach siana. To chyba był najpiękniejszy kemping w całej drodze, położony na wysokości 690 m n.p.m., 90 m powyżej przełęczy Mencził. Rowery oparte o snopki siana a miasteczko daleko w dole. Mieszczuchy mogą narzekać na spartańskie warunki panujące na BC. I czasami znajdzie się taki mieszczuch, który narzeka głośniej nią inni. Zamiast iść do pobliskiego hotelu, zamiast rozbić namiot, potrafi marudzić cały wieczór, że woda zimna, że brudna toaleta, że do prysznica kolejka, że deszcz pada i słońce świeci.
Mi się jednak nie zdarzyło w tym roku pójść spać bez mycia. Tym razem, korzystając, że większość pojechała do miasta, pożyczyłem od Petera worek-prysznic, podwiesiłem go na drzwiach przyczepy i zrobiłem komfortowa kąpiel. Nawet woda była ciepła, bo baniaki stały długo na słońcu. Muszę i ja sobie taki worek kupić.
Wieczorem uroczyste urodziny Johna i imieniny dwóch Ań, więc ognisko paliło się do późna w nocy. A mnie akurat dopadł mały kryzys, bo na obiad w jakiejś spelunce zjadłem pielmieni z mrożonki. Zachciało się odmiany – stary a głupi. Piszę to jednak ku przestrodze innym – Ukrainie daleko do standardów Unii i trzeba uważać, co się kupuje.

Pora wracać
To już prawie miesiąc mojej włóczęgi. W tak długiej trasie nawiązują się znajomości, przyjaźnie sprawdzone w ciężkich chwilach związanych z niedogodnościami podróży. I na prawdę trudno mi się żegnać z grupą. Łezka kręci się w oku. No, ale czas na mnie. Skręcam na zachód, przez Użok, Słowację, dostaję się w Bieszczady. Do Polski wjeżdżam przez Balnicę, bardzo ciekawe przejście graniczne. Od strony słowackiej prowadzi do niego ścieżka (szlak turystyczny), a od strony polskiej jedynie tory kolejowe. Drogi na tym przejściu nie ma. Stamtąd na pociąg w Zagórzu. I do domu. Byłem trzydzieści dni w drodze, zrobiłem ponad 2 180 km.

Do Odessy na plażę!
Gdy dotarłem do domu, inni byli jeszcze długie tygodnie w trasie. Czytając relacje Moniki zamieszczane w internecie, bardzo, baardzo tęskniłem. A teraz jeszcze bardziej żałuję, że nie pojechałem do końca. Dostałem już kilka listów od osób, które dojechay do końca, widziałem parę fotek. Nie mogę odżałować wejścia na Howerlę, zwiedzania Kamieńca Podolskiego, czy też wspinaczki na ratuszową wieżę w Czerniowcach. A ponoć w Mołdawii było jeszcze ciekawiej, wino lało się wieczorami, a w dzień kusiły sady pełne owoców. Będę miał nauczkę. Następnym razem rajdy BaltiCCycle należy pokonać w całości. Tego sobie i wszystkim czytającym te słowa życzę. I gorąco namawiam do wzięcia udziału w BC 2006. Skąd? Dokąd? Nie ważne. Ważne, że w dobrym towarzystwie!
Na co dzień jeżdżę w Brzeskim Klubie „Na Przełaj”, swego czasu pisałem własne wspomnienia i redagowałem wspomnienia innych włóczęgów w „Regionalnej Gazecie Turystów Kolarzy”, ostatnio organizuję przygodowe rajdy na orientację „Ekspedycja”; rowerem zaliczyłem dwadzieścia krajów, w wyprawie BC uczestniczyłem drugi raz i na pewno nie ostatni.