Raporty Moniki

MONIKA STASIUK

 

4 lipca
W poniedziałek, około godziny 10.00, pod gdańskim Neptunem spotkało się 24 rowerzystów wyruszających na CROTO-wyprawę Gdańsk-Odessa 2005. Krótka odprawa, rozdanie map z oznaczoną trasą, oraz miejscem noclegu i w drogę. Wyjazd z zatłoczonego miasta okazał się nie tak straszny jak by się można było tego spodziewać, gdyż z pomocą przyszli nam Mieczysław i Tomek z Gdańskiej Ekipy Rowerowej, którzy wyprowadzili nas sobie tylko znanymi ścieżkami w rejony bardziej przyjazne rowerzyście. Rozstaliśmy się w Jantarze i dalej pojechaliśmy zdani tylko na siebie.
Organizatorzy zaplanowali na dziś dwie trasy: dłuższą – biegnącą głównie lądem i krótszą – z przeprawą promową. Jednak już na porannej zbiórce okazało się, że liczba chętnych na prom jest zbyt mała, żeby ten odpłynął. Zamiast promu zjawił się nasz samochód serwisowo-bagażowy, który zabrał z trasy rowerzystów, nie dających już rady pedałować i zawiózł ich na nocleg, czyli stadion sportowy we Fromborku. Warunki są tu zupełnie niecrotosowe. Prysznice, ciepła woda, muzyczka… Luksus. Ekipa, której niestraszne są duże odległości, przejechała w sumie 108km. Jest zmęczona ale szczęśliwa. A rano spodziewa się potężnych zakwasów. Na niebie nie było dziś ani jednej chmurki, dzięki czemu mogliśmy zacząć pracować nad wspaniałą opalenizną.
Pierwszy z 46 dni wyprawy upłynął raczej błogo, w iście wakacyjnej atmosferze. Nikt się nie zgubił, nie było wypadków. Jeśli ktoś miałby ochotę zakosztować CROTO-klimatu – zapraszamy! Jadą z nami osoby w różnym wieku – najmłodszy uczestnik ma 12 lat, najstarszy – 62. Niektórzy z nas zdecydowali się przejechać całość trasy, inni są tu tylko na jeden dzień. Są i tacy którzy dołączyli się w drodze.

5 lipca
Drugi dzień wyprawy upłynął równie błogo jak pierwszy, ale mieliśmy więcej okazji do obcowania z kulturą. Na nocleg we Fromborku dotarliśmy dosyć późno. Przywitał nas wprawdzie piękny zachód słońca, ale zamek podziwiać mogliśmy jedynie w zarysach, na tle purpurowego nieba… Widok był to doprawdy piękny, lecz o zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć. Nic nie przeszkodzi jednak nocnym nawet wyprawom do miasta. Pan Franciszek Gajowniczek – trener klubu sportowego, gospodarz na naszym dziejszym noclegu, oprowadził nas po najciekawszych, dostępnych o tak późnej porze zakątkach. Byliśmy na molo, z którego rozciągał się widok na Zalew Wiślany, ponownie widzieliśmy zamek – tym razem w scenerii nocnej, a także wieżę ciśnień.
Rano obudziliśmy się wyjątkowo wcześnie, bo juz około godz. 8, co jest wydarzeniem zupełnie nietypowym. Przeważnie opuszczamy miejsca noclegowe mniej więcej o godz. 10, jednak dzisiaj mieliśmy w końcu zobaczyć zamek od środka. Okazał się on kompleksem kilku budynków, składającym się m.in. z wieży, w której zawieszone jest wahadło Foucault (nie chodzi jednak o TEGO Foucault), które działa w prosty, aczkolwiek trudny do objaśnienia sposób, muzemu astronomicznego oraz katerdy, w której swojego czasu pracował Mikołaj Kopernik.
Oraganizatorzy zadbali o to, abyśmy również na trasie mieli okazję zaczerpnąć rozrywki intelektualnej w jakimś muzeum. Tym razem było to Muzeum Misyjno-Etnograficzne przy Zakonie Werbistów w Pieniężnie. Zbiory składają się z rzeczy przywiezionych przez misjonarzy z miejsc, w których prowadzili misje. Rytualne maski ludów z Ameryki Łacińskiej, indyjskie ubiory czy japońskie maleńkie, dosłownie kilkucentymetrowe damskie buciki robią wrażenie. Poza tym miło było wypocząć w chłodnych zakonnych podziemiach po paru godzinach jazdy w prażącym słońcu. Pogoda wciąż piękna, opalenizna brązowieje, kąpiele w przydrożnych rzekach chłodzą nazbyt rozpalone ciała.
Nocujemy w Lidzbarku Warmińskim, znowu na stadionie. Tutejsze warunki bardziej odpowiadają CROTO-standardom, niż te we Fromborku. Prysznic jeden, ciepła woda – limitowana, zamków w drzwiach brak. A na dodatek pan, który zarządza tym obiektem chciał widocznie, abyśmy poczuli się jak prawdziwi włóczędzy, gdyż zamknął toalety na noc i polecił korzystanie z okolicznych haszczy. Przed snem mogliśmy napić się świeżego mleka prosto od krowy, po którym wszyscy zasnęliśmy

7 lipca
Jeśli chodzi o dzień wczorajszy – godne odnotowania są trzy rzeczy. Przede wszystkim pyszne wiejskie śniadanko. Wygłodniały rowerzysta zje wprawdzie wszystko, szczególnie kiedy zaspany, na czczo musi przejechać 20km, można jednak przypuszczać, że „zwykłemu”, wypoczętemu człowiekowi również by smakowało. Zwłaszcza biały miód podawany na zimno, zrobiony przez ojca gospodarza w chytry sposób. Druga sprawa to wyjazd naszego CROTO-prezesa Waldka Grabki. Smutek zagościł w naszych CROTO-sercach, a niejednemu z nas łezka zakręciła się w oku… Na koniec dnia nie mogło oczywiście zabraknąć strawy duchowej. Tej dostarczyło nam późnobarokowe Sanktuarium Maryjne w Św. Lipce. Jak głosi legenda, w XIV wieku w pobliżu obecnej świątyni objawiła się Matka Boska.
Dzisiaj natomiast – dla odmiany – było znaczniej mniej świętości. Rano próbowaliśmy znaleźć zamek w Kętrzynie, co okazało się wcale nie takie proste. Obiekt jest bowiem dosyć dobrze zakamuflowany, chyba głównie dlatego, że rozmiarem odbiega znacznie od zamkowych standardów. Na zwiedzanie nikt się jednak nie zdecydował, chcąc widocznie zachować siły na Wilczy Szaniec w Gierłoży – główną kwaterę Adolfa Hitlera podczas II Wojny Światowej. Był to obiekt na tyle tajny, że nawet okoliczni mieszkańcy nie wiedzieli, co się tam znajdowało. 20 lipca 1944 pułkownik Stauffenberg dokonał nieudanego zamachu na Hitlera, za co został ukarany śmiercią – on, jak również inni spiskowcy, a także ich rodziny do trzeciego pokolenia – łącznie około 6000 osób. Dzisiaj są tu już tylko wielkie betonowe bloki, z których sterczą pręty zbrojeniowe. Niezbyt to wszystko ładne, ale jasno wskazuje, iż Hitler przypuszczał, że nie wszyscy muszą koniecznie go lubić, a niektórzy mogą lubić go na tyle mało, że będą chcieli się go pozbyć. Uciekając z kwatery wódz III Rzeszy potrzebował aż 11 ton trotylu, aby wysadzić swoją siedzibę.
Po sporej dawce historii ruszliśmy w dalszą drogę, skutecznie umykając przed burzą. Tym razem droga wiodła trochę asfaltem, trochę szutrem, a niekiedy nawet piaskiem. W lesie złapał nas nasz piwerszy deszcz – na szczęście niezbyt długi i stosunkowo niegroĄny, w porównaniu z tym, co musiało dziać się tam wcześniej. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu wszędzie leżały pokaĄnie, jak na tę porę roku, ilości gradu. Nie mogliśmy się jednak nim nacieszyć, gdyż muchy, komary i inne insekty momentalnie nas obsiadały.
Dzisiejszą noc spędzamy w gospodarstwie Sabiny i Bronisława Oleszkiewiczów koło Boćwinki. Ostatni sklep minęliśmy około 20km przed noclegiem, więc zakupy na jutrzejsze śniadanie musieliśmy przetransportować samochodem. Przeważnie tak nie robimy. Gdy zajechaliśmy na miejsce zmęczeni, zmarznięci, a co poniektórzy zmoknięci, ciepła kolacja czekała już na stole. I znowu nie crotosowo: baba ziemniaczana, bigos, smażona kiełbasa oraz młode ziemniaki, a na deser ciasto.

8 lipca
W piątek ciężko było nam ruszyć w drogę. Jak człowiek przylgnie do luksusu to już koniec. Udało sie mniej więcej o godz. 12. Sennym jeszcze tempem potoczyliśmy się przed siebie. W ciągu dnia nic się specjalnego nie wydarzyło. Dopiero pod wieczór dotarliśmy do żelbetonowych mostów kolejowych, wysokich na 40m a długich na 200m, wybudowanych w latach 1912-1926 tylko po to, aby pokazać wielkość państwa pruskiego i pomysłowość inżynierów. Rosyjscy saperzy wykazali sie nie mniejszą pomysłowością, kiedy to podczas I Wojny Światowej wywieźli tory jako zdobycz wojenną.
Nocowaliśmy w szkole lub przed nią (namiotowi zapaleńcy) nad jeziorem Hańcza. Jest to najgłębsze jezioro w Polsce. Woda z topniejących lodowców wyżłobiła rynnę o głębokości dochodzącej do 108,5m. Nazwa „Hańcza” pochodzi od litewskiego słowa oznaczającego własnie rynnę lub głęboką dolinę. Co odważniejsi zaczerpnęli wieczornej kąpieli nużając się w głebinie, ryzykując spotkanie z kuzynem potwora z Loch Ness…

9 lipca
Dziś mieliśmy pod dostatkiem wszelkiego rodzaju punktów widokowych. M.in. ten w Smolnikach, z którego rozciąga się widok na jezioro (najprawdopodobniej) Jaczno, o dziwnej seledynowej barwie. Jego urodę docenił niegdyś Tadeusz Konwicki, gdyż nakręcił tutaj swój film „Dolina Issy” na podstawie prozy Czesława Miłosza. To niesamowite ile może się człowiek dowiedzieć jadąc na rowerze przez las 😉 Kiedy już nacieszyliśmy się uroczym widokiem, musieliśmy zmierzyć się z pierwszym tzw. „hard corem”. Ostry zjazd w dół, piach, kamienie, koleiny. Miodzio!

10 lipca
Dziś w końcu lenistwo i rozpusta, czyli pierwszy tzw. rest day. Zatrzymaliśmy się w Starym Folwarku nad Wigrami na polu namiotowym PTTK. Tutejszy camping w CROTO-skali dostaje 3 na 5 gwiazdek. Za to widoki – doprawdy przepiękne. Na dodatek jacyś harcerze przygrywają na gitarach i śpiewają piosenki w bieszczadzkich klimatach. Swojsko. Dzień obfitował w liczne atrakcje: pranie, mycie, naprawianie itp. Oprócz tego oczywiście kajaczki, żaglóweczki, zimne piwko… Nieopodal znajduje sie klasztor Kamedułów, w którym Kamedułów niestety już nie ma. Jest za to knajpa, a małe domki służące kiedyś za mieszkania dla zakonników wynajmowane są teraz turystom. Cóż…

12 lipca
Dzisiaj mieliśmy dzień walki z cellulitisem. Niemal 70km jazdy po kocich łbach sprawiło, że wszelkie rowerowe zapasy tłuszczyku zostały rozbite na małe drobinki, a lejący się z nieba żar skutecznie go wytapiał. Nie zapominajmy też o naszej boskiej opaleniźnie, która z każdym dniem staje sie coraz bardziej boska. Jej piękno docenił jakiś dziadek w przygranicznej wiosce Nowidziel k/Kuźnicy, który najpierw chciał kupić od nas spirytus (skąd mu w ogóle przyszło do głowy, że rowerzysta może mieć przy sobie alkohol, jak mógłby przypuszczać, że miałby ochotę chociażby powąchać korek od butelki :-)). Kiedy jednak z wielkim trudem przekonaliśmy go, że spirytusem nie handlujemy, dziadek stwierdził, że skoro tak, to może kupić jakąś dziewczynę. Chłopcy wprawdzie rzucali niezbyt wygórowane ceny, ale w końcu do transakcji nie doszło. Pojechaliśmy przed siebie, co parę kilometrów robiąc postoje. Udawaliśmy, że podziwiamy piękno tutejszego krajobrazu, albo próbowaliśmy uzyskać informację na temat sklepu, który byłby jeszcze otwarty po godz. 19. Pomijając fakt, że sklepów prawie wcale tu nie ma, czynnych do późna, nie ma w ogóle. Niektórzy z nas mieli natomiast spotkanie ze Strażą Graniczną.
Śpimy w Kundziczach – znowu w gospodarstwie agroturystycznym. Do najbliższej wioski – 7km. Na szczęście dostaliśmy tu obiadokolację, o śniadanie będziemy się martwić rano.
Niedaleko leżą Kruszyniany – jeden z dwóch (obok Bohonik) najstarszych skupisk wyznawców islamu w Polsce. Legenda głosi, że przed ponad 300 laty za sprawą Jana III Sobieskiego do wsi przybył pułkownik Samuel Murza-Krzeczowski wraz ze żołnierzami, którym król nadał Kruszyniany. W rzeczywistości Tatarzy osiedlili się tutaj na mocy przywileju z 1679 roku. Niedługo potem założono mizar i wybudowano meczet, w który podczas II Wojny Światowej trafiła bomba, lecz nie wybuchła. Niemcy zorganizowali tu szpital polowy. Najstarszy z odnalezionych na pobliskim mizarze nagrobków pochodzi z 1744 roku. Napisy na wielu wykonane są cyrylicą, co stanowi pamiątkę po akcji rusyfikacji Tatarów. Dzisiaj w Kruszynianach żyje ich jedynie dziewięciu.
Teraz wszyscy siedzą przy ognisku i zastanawiają się, jak by się jutro dostać do sklepu. O wózkach nawet już nie marzymy, ale może chociaż jakieś koszyki…

13 lipca
Obudziło nas brzęczenie pszczół i drobne kroczki mrówek przebiegających beztrosko po naszym tropiku. Wieczorową porą nie zauważyliśmy, że rozstawiamy namiot na mrowisku i pod ulem. Zauważyliśmy jedynie kozie bobki, co jednak nie wywarło na nas zbyt wielkiego wrażenia. Jesteśmy twardzi. Nie przeraziły nas również ulewy i zawieruchy, które straszyły nas przez cały dzień, w statystykach jednak prowadzimy nadal – znowu jeden dla nas, zero dla deszczu. Chłopcy poczuli się nawet na tyle swobodnie, że zrobili sobie postój nad jeziorem, a wiadomo, że jak już robi się postój, zawsze dobrze jest przetrącić coś na ciepło. Grill ze szprych rowerowych sprawdził się ponoć wyśmienicie, a kiełbasa miała specyficzny posmak starej opony… Acha – jeszcze jedna ważna sprawa – przejeżdżając przez Hajnówkę widzieliśmy duży sklep z wózkami. Potem zastanawialiśmy się, czy była to prawda, czy tylko piękny sen.

14 lipca
Dzień wolny w Białowieży. Już z samego rana zgubiliśmy przewodnika, który wczoraj wieczorem zaoferował się oprowadzić nas po Puszczy Białowieskiej, pokazać żubry i inne atrakcje. Zgubiliśmy – to może za dużo powiedziane. Przewodnik po prostu okazał się nie być jasnowidzem i nie przewidział, że będziemy mieli ochotę wyjść na wycieczkę akurat o godz. 12. Poszliśmy więc sami. Najpierw przez godzine próbowaliśmy się zebrać w jednym miejscu, potem przez kolejne pół zastanawialiśmy się, czy jeszcze nam się chce, po czym z wielkim trudem zwlekliśmy się z foteli i poszliśmy oglądać żubry. Już myśleliśmy, że żubra to może i zobaczymy – ale w kuflu, kiedy jednak po około 5km dotarliśmy do rezerwatu. Dużym wisiłkiem woli zręcznie wyminęliśmy bar i udaliśmy się na zwiedzanie. Zwierzaki jednak wolały wylegiwać się z cieniu, więc z gruncie rzeczy to się na nie nie napatrzyliśmy. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jendak o bar, by zwilżyć gardła wodą mineralną lub sokiem owocowym 🙂 Po blisko 10km spaceru doceniliśmy nasze rowery. To prawda, że chodzi się jakoś dziwnie. Zwiedziliśmy również kościół i cerkiew – co dla nas przekłada się na dwa razy więcej sklepów niż zwykle (w jednym są nawet koszyki) i jest bardzo miłe. Miłe jest także to, że nocujemy w szkole, gdzie są przysznice z ciepłą wodą, chociaż ponoć miało ich tu nie być.

19 lipca
No i w końcu nas dopadł. Rolnicy pewnie skaczą z radości. My mniej. Lało cały dzień. Zacinało z każdej strony, a na dodatek wiał silny i dosyć chłodny wiatr. W nocy spodziewamy się przymrozków. W Chełmie spotkaliśmy się z Marcinem Hyłą z „Niezłej Jazdy” (TVP3 – czwartek, 22.15). Przez cały dzień jego ekipa kręciła program o wyprawie. Niestety warunki pogodowe sprawiły, że włosy zwichrzyły się, a makijaż spłynął. Można z tego wnosić, że gwiazdami telewizji to raczej nie zostaniemy. Może innym razem. W Chełmie zwiedziliśmy starą kopalnię kredy piszącej. Temperatura w podziemiach wynosiła około 9 st. C co bardzo korzystnie wpłynęło na i tak już wychłodzone, mokre rowerowe ciała. Kopalniane korytarze mają aż 15km długości, z czego jedynie 2km udostępnione są turystom. W lochach spotkaliśmy Ducha Bielucha, który to duch był dla wielu z nas główną atrakcją dnia. Aż obijaliśmy się o kredowie ściany. Nocujemy w Krasnymstawie w szatni dla sportowców przy boisku Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Trochę ciasno, ale ciepły prysznic i wszelkie inne artakcje – są.

20 lipca
Dzisiaj mieliśmy okazję zwiedzić Zamość. Wstyd się przyznać, ale odwiedzaliśmy głównie pizzerie na rynku, które jednak wspominać będziemy z nutką zadumy.
Nocleg w Zwierzyńcu. Tak samo jak Zamość, Zwierzyniec został założony przez hetmana Jana Zamoyskiego ponad 400 lat temu. W XVII wieku możni przyjeżdżali tu zaczerpnąć odrobiny rekreacji i oglądać zwierzęta, które trzymane tu były tylko w tych celach. Na polowania nie chadzano. Podobno tutaj właśnie rozpoczął się romans wówczas jeszcze chorążego Jana Sobieskiego i Marysieńki. Znajduje się tu również dwustuletni browar, w którym zatrudnionych jest 40 osób. Osoby te dobrze się raczej spisują, gdyż zwiedzając browar i degustując jego wyrób nie zauważyliśmy, aby ktoś narzekał. My również nie narzekaliśmy…

21 lipca
Rano powitał nas burmistrz Zwierzyńca i dyrektor tutejszego domu kultury. Miły początek dnia. Rozpogodziło się. Kiedy wyjeżdżaliśmy straszyły nas jeszcze ciemne chmury, ale pod wieczór było już całkiem dobrze. W Lubyczy Królewskiej, gdzie spędzamy ostatnią noc w kraju, zostaliśmy niezwykle ciepło przyjęci. Chór nauczycieli z Zespołu Szkół nr. 6 zapewnił uciechy dla ucha, podczas gdy wójt gminy, Pan Jasiński zaprosił nas na grilla i piwko, co dla zmęczonego rowerzysty jest szczególnie wskazane, aby zregenerować siły i uzupełnic niedobory witaminy C w organiźmie.
Jutro przekraczamy granicę, rozpoczynając tym samym nowy etap wyprawy. We Lwowie połączymy się z grupa litewską i dalej pojedziemy już razem jako jedna wielka, silna CROTO-ekipa:)

22 lipca
Przekroczyliśmy granicę. Przeprawa poszła dosyć (aczkolwiek nie jak po maśle) gładko. W Polsce tak nas nastraszyli, że na Ukrainę wjechaliśmy w wielkim strachu, rozglądając się to w prawo, to w lewo, czy przypadkiem ktoś już nie czai się na nas w krzakach, czyhając na nasze dobra. Gdyby wierzyć wszystkim opowieściom, to przed wjazdem do Warszawy trzeba by wykupić miejsce na Powązkach i dać na mszę za spokojne odpoczywanie duszy. Ale nie mówmy hop. W każdym bądź razie póki co jest dobrze. Ruszyliśmy jedną grupą, ale szybko rozdzieliliśmy się na mniejsze. Niektórzy – zapewne ci szczególnie odważni – jechali nawet dwójkami! Jedynym co nas dopadło były przeogromne dziury w nawierzchni drogi, czego co delikatniejsze rowery nie wytrzymały i trzeba było nakleić łatki. Najlepszym środkiem transportu jest tu bez wątpienia rower górski na grubych oponach – również we Lwowie, gdzie asfaltu raczej nie uświadczysz, a na drogach tylko bruk i kocie łby. Po dosyć ostrej walce z mapą dotarliśmy w końcu do polskiej szkoły w której spędzimy dwie noce. Po drodze spotkaliśmy niezwykle uprzejmych ludzi. Większość – nawet niektórzy młodzi – świetnie mówią po polsku. Zagadują, opowiadają o rodzicach, dziadkach pochodzących z Polski. Śmiało można kręcić tu program „Urzekła mnie twoja historia”. A jeśli zapytać ich o drogę, można śmiało darować sobie najbliższe pół godziny. Są bardzo troskliwi i koniecznie chcą precyzyjnie objaśnić drogę, tak abyśmy przypadkiem nie zbłądzili. Kiedy dojechaliśmy do szkoły, Litwini powoli „wracali z wieczornej wycieczki”. Zjawiło się kilka znajomych osób – na czele z dowódcą wyprawy Sigitasem Kucasem, a także parę zupełnie nam obcych. Teraz powinniśmy pomyśleć chyba nad integracją…

23 lipca
Zwiedzanie Lwowa. Jeśli ktoś ma ochotę dowiedzieć się czegoś o tym pięknym mieście, niech zajrzy sobie do przewodnika, bo pisać można by długo, a spać też trzeba. W każdym bądź razie – to co najważniejsze widzieliśmy. Oprowadził nas Iwan – student psychologii, który nie jest wprawdzie zawodowym przewodnikiem, ale i tak było bardzo w porządku. Co rzuca się w oczy – to dwa oblicza Lwowa. Z jednej strony wspaniałe budowle, zabytki, bogate kamienice, z drugiej – kompletna ruina, żebracy, walające się po ulicy śmieci, no i ten bruk. Widzieliśmy też panią motorniczą, która ratowała tramwaj przed wywrotką zbierając z torów wielkie kamienie, które przypadkiem wypadły z większej bryły drogi. Mieliśmy tu dziś również kilka akcentów patriotycznych, na przykład spotkanie pod pomnikiem naszego wieszcza Adama pana, który grał na trąbce i akordeonie jednocześnie (m.in. hymn Polski), a na dodatek śpiewał przedwojenne szlagiery w stylu „Tylko we Lwowie”. Na koniec nie omieszkał zanucić również „O sole mio”. Wykrzykiwał także: „Witajcie w polskim mieście Lwowie!” czy „Niech żyje Polska”. Nietrudno się domyślić, że dżentelmen ów był Polakiem.

24 lipca
Nie wiem jak lwowska policja radzi sobie z walką z przestępczością, ale w kwestii nawigacji jest dosyć kiepska. Policjanci wyprowadzili nas nie tam gdzie trzeba, dzięki czemu mieliśmy wątpliwą raczej przyjemność jadąc obwodnicą dodatkowe 20km, podczas gdy tiry mijały nas jeden za drugim radośnie pogwizdując. Dla nas nie było to nazbyt radosne. Po 100km zajechaliśmy do Drohobycza, który wygląda zupełnie inaczej niż ten, o którym mogliśmy czytać. Mało tu malowniczo, za grosz poezji… Śpimy na stadionie, który świetność ma już dawno, dawno za sobą. Ogrodzenia brak, wody w kiblu brak, w korytarzach leżą stare łódki, a w klozetach niespodzianki. Fajnie, że mogliśmy wykąpać się pod prysznicem. W drzwiach była wprawdzie dziura co najmniej na 20cm (tzn. drzwi były mniejsze niż dziura w ścianie) i żadnych zamków, ale za to z rury leciał wrzątek. A nieopodal – bar i sklep czynny 24h/dobę, całkiem dobrze zaopatrzony.
Sklepy sklepami, ale na tutejszych drogach śmiało można by nakręcić horror „Ukraińska droga”. Czasami asfalt jest, czasami nie ma, czasami są dziury w drodze głębokie na pół metra, w których po deszczu zbiera się woda i nie widać, że to taka brzydka dziura, a czasami wszędzie leżą kamienie. Każdy dzień może tu przynieść coś nowego.

25 lipca
Rano pomyśleliśmy, że skoro już jesteśmy w Drohobyczu, wypadałoby zobaczyć dom Bruno Schulza. Mieścina niby mała, ale znalezienie tego, czego szukaliśmy okazało się wcale nie tak łatwe. Najpierw ludzie w ogóle nie wiedzieli o co nam chodzi, więc tłumaczyliśmy, że Bruno Schulz to pisarz. Ktoś wysłał nas na ulicę jego imienia, ale my chcielismy dom. Wreszcie jakiś dziadek zamyślił się, podrapał w głowę i powiedział żebyśmy poszli do „adresnego biura”, bo może tam będą wiedzieć, gdzie takowy mieszka. Nie poddaliśmy się jednak łatwo i w końcu znaleźliśmy. Dom jak dom, ale jego szukanie pewnie na długo zapadnie nam w pamięć.
W pewnym miasteczku znaleźliśmy nawet kafejkę internetową, jednak internetu tam nie było, co nie było już dla nas tak wielkim zaskoczeniem, jak mogłoby być kilka dni wcześniej.

26 lipca
Dzisiaj mieliśmy do wyboru dwie trasy. Dłuższą – w smrodzie i towarzystwie tirów i ciężarówek; krótszą – ponoć bardziej pod górkę, po kamieniach, wertepach i stromo. Po dosyć długim (jak zwykle) postoju w przydrożnym sklepie, gdzie (jak zwykle) postanowiliśmy wtopić się w miejscową atmosferę, stwierdziliśmy, że trzeba być twardym i obraliśmy opcję dla odważnych. Było wprawdzie kilka podjazdów, ale to oznaczało również parę zjazdów, a to z kolei kilka dziur w oponach. Niektórzy pogubili również bieliznę, a także inne rzeczy, które odwiązywały się od rowerów. Nawierzchnia nie była bowiem idealnie gładka. Zatrzymaliśmy się, aby złapać trochę (miejscowego) klimatu. Podjechała ciężarówka, z której ludzie zaczęli wyładowywać najróżniejsze rzeczy: telewizor, lodówka, zgrzewka coli, parę butelek sprite’a, podstawki pod filizanki, plastikowe rosliny itp.
Śpimy 4km od Wołowca, a raczej nad Wołowcem, bo na przełęczy, gdzie nie ma ani kibla, ani nawet wody, co najwyżej snopki. Ale za to jest pięknie. Mieliśmy także kilka imprezek urodzinowo-imieninowych, które później kontynuowaliśmy w mniejszych składach. Nasz skład wpadł na niezbyt dobry (jak się później okazało) pomysł, aby zorganizować zawody w paleniu najohydniejszych ukraińskich papierosów. Wygrywał ten, kto zostawił najmniejszego pecika. Cały urok w tym, że primy, kozaki i dwudziestki (bo tymi się właśnie delektowaliśmy) są bez filtra, więc teraz mamy poparzone usta i nie wiedzieć czemu – języki i palce, na których został dziwny żółto-brunatny osad. Po zakończonym konkursie, który – nieskromnie przyznam – wygrałam, zdobywając jako łup iście wojenny dwie paczki pysznych papierosków. Po zawodach zachciało nam się pić, a że najbliższa knajpa mogła być w Wołowcu, tam też się udaliśmy. 4km w dół. Knajpy nie było, ale znaleźliśmy sklep, gdzie nabyliśmy napoje chłodzące i kiełbasę, którą spożyliśmy na moście raz po raz zaciągając się zdobyczną primą. Poznaliśmy też miejscowego chłopaka, który, jak prawie każdy tu, zaczął nam opowiadać o rodzinie, o tym, że 4 lata mieszkał w Polsce. Krótkie zwiedzanie miasta i przyszedł czas, aby wracać. Wizja powrotu była niezbyt wesoła. W połowie drogi leżeliśmy już nawet w rowie, aby przeczekać do rana, ale zaczęło świtać i podjęliśmy męską decyzję, że jednak idziemy. Dzień zakończył się dla nas o 5.30. Był to dobry dzień.

27 lipca
Wołowiec za dnia wygląda zupełnie inaczej niż w nocy. Więcej ludzi, samochodów, otwarte knajpy, gdzie można zjeść śniadanko, bo na naszej górze to było z tym raczej kiepsko. Gdy zajechaliśmy pod wodospad kilkadziesiąt kilometrów dalej, aby się umyć i posilić, zjawiła się chyba stuosobowa wycieczka, która patrzyła jak kroimy pomidory i skaczemy półnadzy po kamieniach.
Po kilku postojach dojechaliśmy do obozowiska pod mostem, już dobrze po godz. 22. Toalet wprawdzie nie było, ale rosło sporo krzaczorów i płynęła rzeka, w której można się było wypluskać po upalnym, przez co i męczącym dniu. A ma być podobno jeszcze cieplej. To akurat świetna pogoda na górską rowerową wspinaczkę.

28 lipca
Straszny upał = dużo postojów, mało jechania. Odpoczywaliśmy w różnych miejscach – m.in. w miasteczku Iza, które ma chyba monopol na wiklinowe wyroby. Można tu nawet kupić wiklinowego łabędzia i kaczorka. Jeden z następnych wypoczynków przypadł na knajpę, z której wynieśliśmy sobie stoliki na zewnątrz i spaliśmy na ulicy w środku miasta. Spędziliśmy tam ponad trzy godziny, sącząc zimne piwko. Niektórzy tak się rozleniwili, że zamiast pedałować żwawo naprzód, wrzucili rowery do starej Wołgi i pojechali na miejsce noclegu, zwiedzając przydrożne lokale gastronomiczne. My natomiast chcieliśmy ominąć ruch na głównej drodze i czmyhnąć boczną drogą na około 20km do Rumunii, ale ostrzeżono nas, że możemy mieć kłopoty z ponownym wjazdem na Ukrainę, więc zaniechaliśmy pomysłu i w samochodowych wyziewach dojechaliśmy do Sołotwiny na stadion. Już trzeci dzień nie mamy bieżącej wody ani kibli, więc jeśli ktoś z kibiców będzie chciał bardziej wnikliwie zwiedzić zaplecze trybun, może się tam natkąć na kilka niespodzianek. Wymyliśmy się w wodzie z baniaka, a niektórzy zaczerpnęli nawet kąpieli w słonym jeziorze, które jest atrakcją tutejszego kurortu.

29 lipca
Dzisiaj mieliśmy do przejechania 70km. Niektórym na licznikach ukazało się jednak 105km, a to z tego względu, że nie chcąc jechać cały czas główną drogą postanowiliśmy zrobic mały objazd przez góry. Natutalnie zgubiliśmy drogę i przejechaliśmy dodatkowe 20km po wertepach, koleinach, błocie i kałużach. W jednej utknęłam po kolana i trochę się umazałam, ale na szczęście nieopodal było źródełko, w którym można się było obmyć z błotnistej mazi. W końcu znaleźliśmy właściwą drogę. Mówili nam, że będzie ona „asfaltna”, jednak asfaltu bylo tam niewiele. Raczej kamienie i innego rodzaju przyjemności. Musieliśmy czyms takim podjechać 10km pod naprawdę stromą górę, a na dodatek upał był z lekka doskwierający. Potem trzeba było zjechać. Kolana, palce i hamulce do wymiany. Było to mało przyjemne. Za to kiedy już zjechaliśmy, usiedliśmy sobie pod sklepem i zjedliśmy jeszcze ciepłe słodkie bułeczki, zagryzając kiełbasą (chłopcy :-)). Później spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. Zobaczyliśmy znak, który ku naszej radości wskazywał, że do Jasinii, gdzie mieliśmy dojechać, jest jeszcze 20km. Po jakichś 10km okazało się jednak, że zostało jeszcze 17km. Tutejsza matematyka różni się, jak się wydaje, od podręcznikowej, a pojęcie „asfaltu” nabiera nowego znaczenia. W końcu dotarliśmy do turbazy, w której śpimy. Możemy korzystac z pryszniców (z których leci nawet ciepła woda!!) i są toalety – co po trzech dniach w CROTO-luksusie stanowi miłą odmianę.

30 lipca
Dzień ten (jak każdy typowy rest day) postanowiliśmy spędzić aktywnie i wdrapać się na najwyższy szczyt Ukrainy – Howerlę (2061m n.p.m.). Wynajęliśmy dwa „autobusy” = dziwne pancerniki z małymi szybkami, którymi zajechaliśmy na miejsce, skąd rozpoczęliśmy wspinaczkę. Trzy godziny pod górę i trzy godziny w dół. Plus mały odpoczynek i chwila zadumy nad pięknem przyrody. Góra ta jest wyjątkowa dla Ukrainców, wielu z nich uważa, że chociaż raz w życiu powinno tu wejść. Co roku zbierają się tu zwolennicy bloku Nasza Ukraina, którym przewodzi Wiktor Juszczenko. Ludzie ci nie należą, co bardzo dobrze widać, do partii ekologicznej, gdyż zostawili tu tyle śmieci, że aż przykro patrzeć. Prawie pod szczytem jest nawet coś na kształt miniwysypiska. Co jak co, ale nie ma to jak odpocząć chociaż jeden dzień po rowerkach.

31 lipca
Kolejny rest day. Prawdopodobnie wkrótce poprzewraca nam się w głowach i nigdzie już nie pojedziemy. Póki co tylko część osób postanowiła nie robić nic, ewentualnie wyrównać na słonku rowerową opaleniznę i zaczerpnąć rozrywki intelektualnej w postaci lektury. Inni – ci bardziej ambitni, mieli możliwość zwiedzenia na połoninach bacówki huculskiej, do której uprzednio musieli dotrzeć na piechotę – około 10km w 40-stopniowym upale. Co kto lubi. Przy szałasie siedział pasterz, który wyrabiał bryndzę, co można było poobserwować z zaciekawieniem. Jeszcze inni wybrali się do Jaremczy, ukisili się w busie, a potem narzekali, że w ogóle to było bez sensu. Wieczorem była imprezka pożegnalna, bo kilka osób opuszczało wyprawę. Piliśmy ukraińskie i mołdawskie winko, a także inne specjały. Dobrze tak czasem zaznajomic się z odrobiną obcej kultury. Do jedzenia, oprócz tradycyjnych grillowanych kiełbas zaserwowano nam kuleszę (inaczej mamałygę). Trudno ustalić jej skład, bo jest chyba wiele wersji tej potrawy. Z grubsza są to ziemniaki z mąką kukurydzianą (lub kasza kukurydziana), z których lepi się kulkę, potem obtacza ją w bryndzy, a na koniec macza w roztopionym maśle. Pychotka.

1 sierpnia
Wracamy na trasę. Mamy zakwasy od chodzenia i wszystko nas boli, ale radzimy sobie dzielnie. Przed wyjazdem pojechaliśmy na targ po owoce. Spotkaliśmy Polaków i chłopaka ze Lwowa, który mieszka niedaleko szkoły, w której się zatrzymaliśmy. Opowiedział nam trochę o tutejszych „realiach” rowerowych, jak również o polskich. Jedno zdanie było nad wyraz trafne: „Polska to jedyny kraj, w którym jak chcesz się w parku napić piwa, musisz przywiązać rower do ławki”. A nas straszono Ukrainą. Okazuje się jednak, że to raczej powrotu powinniśmy się lękać.
Deszcz, który spotkał nas w drodze kulturalnie przeczekaliśmy w knajpie, kosztując miejscowych specjałów. Na godz. 20 byliśmy w wyznaczonym miejscu (= krzaczuny), a tym samym zdążyliśmy na koncert huculskiej grupy „Czeremosz”, która przyjechała tu specjalnie dla nas. Mieli trudne do zidentyfikowania, a tym bardziej do nazwania, instrumenty. Muzyka – super! W sam raz dla mokrego rowerzysty. Na koniec jeszcze trochę ruchu. Pan Roman Kumłyk (z którym tańczyłam w pierwszej parze), pokazał nam chytry huculski taniec. Od razu zrobiło się cieplej.

2 sierpnia
Z rana znowu postawiliśmy na rozkosze duchowe (w każdym razie bardziej duchowe niż cielesne). Byliśmy w domowym muzeum pana Romana Kumłyka w Werhowynie, w którym zgromadził on wiele przedmiotów, m.in. instrumentów i ubrań – wszystko oczywiście z kręgu kultury Hucułów. Warto też wspomnieć o tym, że pani na tutejszym bazarze nie wiedziała, ile kosztują płyty na jej własnym stoisku. Nie zdziwiło nas to ani trochę.
Do wyboru były dwie drogi. Wzdłuż rzeki – po płaskim i przez przełęcz. Obraliśmy wersję drugą. I dobrze, bo widoki były niezłe, a po drodze spotkaliśmy „krówki tirówki”, które wygrzewały się w słonku pośrodku drogi na moście. Na nocleg trafić było niełatwo, gdyż znów śpimy w chaszczach nad jeziorem, tym razem na wielkim mrowisku. Ale jesteśmy twardzi. My się na mrówkach nie prześpimy?! Bo jeśli nie my to, kto?!
Z dumą muszę przyznać, że jesteśmy pierwszą antykoncepcyjną grupą rowerową. A było to tak… Wieczorową porą nieopodal naszych namiotów zatrzymał się samochód. Zgasły światła. Cisza. Wszyscy spoglądali na siebie w przestrachu, bo wcześniej przejeżdżali tędy chłopcy o krótkich szyjkach i szerokich barach i pytali, kim jesteśmy. Waldemar i nasz dzielny kierowca udali się w kierunku tajemniczego pojazdu zabierając ze sobą rekwizyty do walki z wrogiem (= butelka wódki). CROTO-zasada: upić wroga, a potem pokonać w nierównej walce :-). Co się jednak okazało – małżeństwo przyjechało tu, aby w gęstwinie lasu odnaleźć chwilę samotności, gdyż w domu nie za bardzo są do tego warunki. Tak się przestraszyli, gdy Waldek zagadał do nich po rosyjski, żeby otworzyli, że zadzwonili po znajomych, aby ci przyjechali odbić ich z rąk zbójów. Skończyło się na wódeczce, koniaczku i biwakowej wałówce parki. Z samotności nici. No ale jeśli ktoś szuka jej pośród 20 namiotów, musi się z tym liczyć.

3 sierpnia
Nie wiem, co się dzisiaj działo, bo pojechałam zupełnie nie po trasie – przez wioski i lasy, gdzie dzielne muchy dopiero przy 30km/h zostawiały w spokoju swojsko pachnących rowerzystów.
Śpimy w Czerniowcach na nowo wybudowanym stadionie Olimpia. Są prysznice, kibelki, nieopodal bazar i sklep. Za dużo tego szczęścia jak dla nas.

4 sierpnia
Mieliśmy zwiedzać Czerniowce, ale przewodniczka mówiła po rosyjsku, co skutecznie nas usypiało, więc nasza mała grupka postanowiła „pozwiedzać” na własną rękę. Przy okazji przeprowadziliśmy desant na kilka sklepów muzycznych, wykupując co fajniejsze płyty, które są tu naprawdę tanie (ok. 15PLN). Zaopatrzyliśmy się m.in. w muzykę naszego nowego ulubionego ukraińskiego zespołu Okiean Elizy, która wspaniale współgra ze smakiem primy. Wieczorkiem przy piwku rozważaliśmy możliwe trasy na przyszły rok. Zrodziło się kilka koncepcji, jednak do żadnych bardziej konstruktywnych wniosków nie doszliśmy.

5 sierpnia
Wyjazd z Czerniowców był dość upierdliwy. Długi, zagmatwany, w deszczu i wśród tirów. Wymarzona trasa każdego rowerzysty. Mało brakowało, a po drodze znalazłabym męża. Pod sklepem spotkaliśmy kilku miejscowych dziadków, którzy bardzo zachwalali tamtejszych kawalerów. Ponoć są bardzo bogaci – mają dolary, hrywny i euro:) Z wielkim żalem odrzuciłam perspektywę wypasu krów i kóz, a także prania mężowi jego pasterskich łaszków i pojechaliśmy dalej. Pod wieczór dotarliśmy do Chocimia. Nie zdążyliśmy (w przeciwnieństwie do tych, którzy przyjechali wcześniej) zwiedzić ruin twierdzy, a na dodatek mieliśmy wino i (tym razem) clasiki, więc bardzo nam się nie chciało. Z relacji innych wnosić jednak można, że zamek wart jest obejrzenia. No cóż, o tym już się nie przekonamy. Mieliśmy nocować gdzieś w jego okolicach w namiotach, ale ze względu na pogodę, która mało nas ostatnio rozpieszcza, udostępniono nam salę gimnastyczną, w której co prawda śmierdziało farbą i rozpuszczalnikiem, ale stało również wiele maszyn do ćwiczeń, na których mogliśmy podbudować naszą marną rowerową kondycję. O dziwo był też prysznic. Co prawda jeden, ale za to z ciepłą wodą.

6 sierpnia
Wczoraj zamku nie zwiedziliśmy, ale dzisiejszą szansę w Kamieńcu Podolskim wykorzystaliśmy jak najlepiej. Pojechaliśmy, obejrzeliśmy, sfotografowaliśmy. Jednym słowem wypełniliśmy sumiennie obowiązek porządnego turysty. Odłączyła się też tutaj spora część polskiej ekipy. Wieczorkiem przy ognisku popijaliśmy winko za ich zdrowie, a potem za nasze. A potem za zdrowie babci, cioci, sąsiadów… W końcu wypiliśmy za bezpieczny weekend i poszliśmy spać

7 sierpnia
Rano zbudził nas dosyć ulewny deszcz i radosna nowina, że trzeba wypchnąć samochód z błota. A że samochód jest duży, załadowany i z przyczepą, a błotna droga miała ponad kilometr, mało nam się to uśmiechało. Ale co zrobić? Nie było to łatwe, ani tym bardziej przyjemne, ale w końcu się udało. Potem przyszła pora na czyszczenie rowerów. Nie żebyśmy byli szczególnie wyczuleni na punkcie czystości, bo to już dawno nie, ale musieliśmy przynajmniej zeskrobać błoto, które zablokowało niektórym (np. mi) koła. 120km w deszczu, trochę błądzenia – zwłaszcza pod wieczór – i nocleg w koszarach przygranicznej jednostki wojskowej, w wojskowych namiotach, na wojskowych pryczach. Zjedliśmy pyszną kolację, którą podali nam żołnierze, a potem – po kąpieli w cieplutkiej wodzie, kobiety udały się do sauny, w której temperatura wynosiła 62 stopnie Celsjusza, a przemoczone ubrania schły momentalnie, gdyż była to sucha sauna. Faceci mieli mniej szczęścia, gdyż jedyna taka atrakcja w jednostce przypadła właśnie nam.

8 sierpnia
Po śniadaniu u żołnierzy ruszyliśmy pod eskortą milicji (na Ukrainie wciąż mają milicję) na granicę ukraińsko-mołdawską. Odprawa poszła wyjątkowo sprawnie i już po niedługim czasie mogliśmy delektować się pysznymi, mołdawskimi plackami z ziemniakami. Jak zwykle wykupiliśmy ze sklepu wszystko co dobre i ludzie w kolejce krzywo na nas patrzyli. Spotkaliśmy organizatorów, którzy przygotowali dla nas tutejszy odcinek trasy. Nie mogli jednak z nami jechać, gdyż musieli pełnić obowiązki organizatorów Ecotopii – wędrującej po Europie wioski ekologicznej. Mieliśmy się jednak spotkać za dwa dni właśnie w tamtym obozie. Zaczęło padać. Chytrze jednak przeczekaliśmy ulewę na przystanku. Nie zanosiło się na to, że przestanie lać, ale my wiedzieliśmy, że w końcu słońce wyjdzie zza chmur i ogrzeje nasze zmarznięte CROTO-lica.
Po drodze wciąż spotykamy tu ludzi, którzy pytają skąd, dokąd i po co. Jest to dla nich wyraźnie dziwne, że można tak jeździć dla przyjemności. Myślą, że ktoś nam kazał lub przynajmniej, że nam za to płacą. Szczególnie dosadnie oddają to słowa chłopaka, których jednak nie wypada tu zamieszczać, gdyż są mocno niecenzuralne. Gdyby jednak chcieć je przetransponować na język matek i dzieci, brzmiałoby to mniej więcej tak: „Ojejku, wyście powariowali” :-). Pod wieczór wstąpiliśmy na jednego do knajpy, a tam się leją kolesie. Potem ten, który rzucił drugim o podłogę postawił nam w ramach przeprosin wódkę. Pracował kiedyś na granicy polsko-ukraińskiej i, jak twierdzi, kocha Polaków, bo dawali mu fajki i „porno-magaziny”. Porządne chłopaki z tych naszych chłopaków.
Po żmudnych i wyczerpujących próbach odnalezienia miejsca noclegowego dotarliśmy w końcu przez ciemny las i kałuże do pionierskiego łagru. Wody i innych luksusów oczywiście nie ma, a delikatny smrodek stęchlizny wypełnia nozdrza każdego odważnego, który tu wchodzi. Stoją tutaj metalowe łóżka, które są sporo za miękkie jak na moje CROTO-kości.

9 sierpnia
Dzień, jak co dzień = trochę pojeździliśmy (97km), ktoś nam polał po drodze, nakarmili i jak to zwykle bywa spotkaliśmy chłopa-światowca gadającego w pięciu językach. Z lekkim – również jak zwykle – opóźnieniem zajechaliśmy na nocleg – tym razem obozowisko Ecotopii – wędrującej po Europie wioski ekologicznej. Nie jestem w stanie dokładnie określić, co to takiego, ani o co w tym wszystkim chodzi, ale jest tu całkiem wesoło. Dużo hippisów (około 250 osób), bambusowe – zupełnie prześwitujące toalety, bambusowe prysznice, kręgi ludzi klepiących się po pleckach, machających rączkami i kiwających główkami na wszystkie strony i my – brudasy na dokładkę. No bajka. Na przywitanie – w różnych językach – oczywiście się spóźniliśmy, tak samo jak i na kolację. Potem była hippisowska imprezka z ogniskiem, śpiewami, paleniem drewniano-słomanego feniksa, co miało symbolizować zabicie wszelkiej nienawiści i różnych złych emocji. Akurat tak pod winko. Im więcej degustowaliśmy, tym bardziej nam się podobało. W końcu spodobało nam się tak bardzo, że posnęliśmy.

10 sierpnia
Po pysznym wegańsko-wegetariańskim śniadanku, na które składały się różne dziwne papki i herbatniki, a także dla mniej odważnych biały ser i pieczywo, ruszyliśmy na trasę. Była dość wyludniona i o sklepach można było tylko pomarzyć. Dlatego też widok przydrożnej babuszki z melonami, arbuzami czy śliwkami był dziś jednym z przyjemniejszych widoków. Bo nie ma to jak babuszka :-). Śpimy w krzaczunach w wiosce pod Kiszyniowem. Całkiem przyjemnie, gdyby nie głęboka koleina w kształcie zygzaka akurat pod moim śpiworem.

11 sierpnia
Rano pojechaliśmy do Kiszyniowa na konferencję prasową. Wyglądało to tak, że postaliśmy trochę pod łukiem, porobili nam zdjęcia, parę osób coś tam powiedziało, a potem połowa grupy udała się do McDonald’sa, gdzie przeczekała godzinę, którą mieliśmy na zwiedzanie miasta.
Po drodze natknęliśmy się na zaginioną autostradę. Na mapie niby była, ale w rzeczywistości to już nie. Droga kończyła się nagle jakby nigdy nic, a potem to już same bezdroża – piaski, kamienie i koleiny.
Namioty rozstawiliśmy koło miasteczka Cimisilia nad jeziorem, gdzie przywitał nas piękny zachód słońca. Wieczorkiem chłeptaliśmy miejscowe młode winko, polewane z baniaków. Wypaliliśmy też po kilka papierosów astra, których pudełko kosztuje jakieś 30gr. Chcemy takie zabrać do domu, ale boimy się, że nas dziabną na granicy za przemyt narkotyków. Parę buchów i zawirowania, zachwiania i utraty stabilności gwarantowane. Polujemy jeszcze na fajki nistru, które są najtańsze, czym oczywiście wabią dzielnych degustatorów.

12 sierpnia
Dzień minął raczej spokojnie i bez większych rewelacji, ani nawet niespodzianek. Dopiero pod wieczór zrobiło się ciekawie, kiedy trzy razy zmoczył nas ulewny deszcz, dopadła nas burza, zrobiło się ciemno a my nie mogliśmy znaleźć noclegu, czyli pionierskiego łagru o wdzięcznej nazwie „Czajka”. Zatrzymaliśmy się pod szpitalem, bo w jego kierunku kazały jechać wskazówki, jakie grupa zostawiła spóźnialskim – czyli właśnie nam – w miejscu zbiórki, pod urzędem mera zwanym tu primarią. Źle byłoby nam tak stać na zimnie i w mokrości, gdyby nie termosik z winkiem, który Sigitas wyciągnął z przepastnej torby i resztka chleba, cokolwiek mokrego, która została ze śniadania. Zrobiło się miło. Przyszedł chory, który zadzwonił do kolegi, aby zapytać, gdzie jest łagier. Kierunek mniej więcej znaliśmy, ale nic poza tym. I była tylko ciemność… i ciemność… a winko powoli się kończyło, co wprawiło nas w lekkie zaniepokojenie. Przyszły jeszcze dwie babuszki, które opowiadały, jak to źle się dzieje w tym kraju. Wreszcie przyjechał tutejszy i zaprowadził nas na miejsce. Z 5km. Łagier nie był wyludniony jak poprzedni i nie musieliśmy się włamywać. Co więcej – były tu nawet kolonie, co dobrze wróżyło naszej przyszłej czystości. Zanim jednak się tym zajęliśmy, zaszliśmy na stołówkę, gdzie grupa rozpijała miejscowe specyfiki. Dołączyliśmy się, żeby nie powiedzieli potem, że jesteśmy aspołeczni. Bo oczywiście nie jesteśmy. Próbowaliśmy tak i próbowaliśmy do późnych godzin nocnych, a raczej wczesnych porannych. Nawet się umyliśmy, co stanowiło dla nas miłą odmianę. Prysznice wyglądały wprawdzie jak wychodki ustawione jeden koło drugiego, a zimna woda ledwo co kapała z rury, ale nie ma co narzekać. Toalety to typowe „narciarze” = barak + osiem dziur obok siebie.

13 sierpnia
Rano przyjechała telewizja. Jak zwykle szampan, autografy, czerwone dywany…
Powiedziano nam, że nieopodal znajduje się sad brzoskwiniowy i nektarynkowy i możemy sobie narwać ile chcemy. No to sobie narwaliśmy, bo jak częstują, to odmawiać nie wypada. Tak się przy okazji objedliśmy, że z trudem dojechaliśmy do granicy mołdawsko-ukraińskiej. Mają tu tylko jeden komputer, więc przeprawa była długa i wyczerpująca, tym bardziej, że cały dzień był straszny upał. Gdybyśmy się nie wepchnęli przed samochody, pewnie do wieczora byśmy się stąd nie ruszyli. Pierwszy raz od bardzo dawna zajechaliśmy na nocleg za widoku i to jako jedni z pierwszych. Pewnie dlatego, że zrobiło się zupełnie płasko i miejscami pędziliśmy nawet 43km/h. Takie małe ożywienie po kilku ostatnich dniach w Mołdawii, gdzie dosłownie zasypialiśmy na rowerach.
Śpimy w Ismaile nad rzeką, gdzie komary kąsają jak szalone. Na prawym tylko kolanie doliczyłam się aż czternastu ugryzień!

14 sierpnia
Pogoda nas nie rozpieszcza. Obudziło nas walenie piorunów tuż przy namiotach. Chcieliśmy przeczekać, ale raczej na niewiele się to zdało. Droga też była raczej kiepska – zupełnie płaska, wydziobany, podziurawiony asfalt, a na dodatek pod wiatr = marzenie każdego rowerzysty. Nie było rady, trzeba było coś chlusnąć albo od razu położyć się spać. Spać za bardzo nie mogliśmy, wybraliśmy więc jedyną dostępną nam opcję – gorąca herbata i koniaczek nastawiły nas do życia, a tym bardziej do dalszej jazdy troszkę pozytywniej. Tak więc pojechaliśmy, bo ile można pić. Obok restauracji, w której się zatrzymaliśmy, był bardzo charakterystyczny kibel. Wchodziło się do niego prosto z ulicy, nie miał żadnego zamknięcia, więc drzwi zostawały lekko uchylone, a na deskach wokół dziury – mnóstwo niespodzianek. Typowy wyciskacz łez. Łzy – tym razem jednak radości – wycisnął również pierwszy od długiego, długiego czasu camping i pierwszy od jeszcze dłuższego czasu prysznic – w Wiłkowie. Zaznajomiliśmy się również z miejscowym, który koniecznie chciał się ze mną ożenić. Ale co to za mąż, który po wypiciu litra wina zapomina rozpiąć rozporka przy sikaniu, a na dodatek pada na twarz co kilka kroków. Nie mam ja szczęścia do facetów 🙁

15 sierpnia
W końcu tak wyczekiwany rest day. Od pedałowania odpoczęliśmy, ale od pozostałych rzeczy to raczej słabo. Ledwo co wychynęłam z namiotu, chlusnąć musiałam trzy koniaczki. Bardzo nie chciałam tego robić, bardzo. Ale o twarz i honor dbać trzeba i w takich przypadkach odmawiać nie należy, a przynajmniej nie wypada. Potem załadowaliśmy się na statek i popłynęliśmy do ujścia Dunaju – do Morza Czarnego. Dunaj jest jedyną rzeką na świecie (tak przynajmniej twierdził przewodnik), której kilometry liczy się od ujścia do źródła. Na statku znowu kilkakrotnie trzeba było bronić honoru. W końcu zapanowała atmosfera niczym z „Rejsu” i wszyscy zasnęliśmy błogim snem, smagani delikatnymi podmuchami wiatru. Po powrocie zaserwowano nam pyszny obiadek – rybka, winko, potem rybna zupka i sosik czosnkowy, którym zionęliśmy do wieczora. A wieczorem wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Jest tu bardzo dużo kanałów, błota, łódek i w ogóle raczej tu ładnie. Wiłkowo nazywają „małą Wenecją”. Coś w tym jest, chociaż klasa jednak nie ta. Zamiast uliczek, są tu deski nad bagnami – podobno około 70km w całym mieście. Zastanawia nas jak ludzie wracają w nocy po pijaku do domu.

16 sierpnia
Rano okazało się, że zginęły trzy rowery – te, które nie były przypięte. Stąd nauczka – rowerzysto, spinaj rower!!! Poszukiwania w pobliskich krzakach na niewiele się zdały. Ktoś podpłynął w nocy łódką i udał się na szabry w naszym obozie. Przyjechała milicja, spisała zeznania, po czym do akcji wkroczyły milicyjne psy. Akcja ta rezultaty przyniosła raczej mizerne. Drugi etap akcji to istny „James Bond”. Milicja wsadziła na łódkę dzieci w wieku od 10 do 15 lat pod czujną opieką naszego znajomego miejscowego. Mieli spenetrować pobliskie brzegi Dunaju. Również ta część operacji „Rower” zakończyła się fiaskiem. Ale nie traćmy nadziei. Na pewno mają jeszcze w zanadrzu chytre sztuczki, gwóźdź programu.
Po dniu brodzenia w błocie (chcieliśmy przedostać się na plażę) i drobnych usterek zajechaliśmy pod wieczór nad dosyć śmierdzące i zasyfione jezioro. Rozpaliliśmy ognisko. Miejscowy przywiózł arbuzy, to sobie pojedliśmy. Było ciepło i w miarę sucho, więc chcieliśmy spać na dworze, tym bardziej, że pięknie było widać gwiazdy. Jednak przebrzydłe komary skutecznie nam to uniemożliwiły.

17 sierpnia
Stuknęło 10 000km na mojej srebrnej strzale. Poza tym – bez atrakcji. Za to nocleg – bajer. Śpimy w twierdzy – muzeum narodowym w Biełogradzie, czyli Akremanie, znanym nam z twórczości wieszcza Adama. Dookoła mury obronne, ruiny, „opadne zony” – a wśród tego wszystkiego nasze pałatki i ognisko. I kiełbasy. No i oczywiście winko. Nie ma to jak wsunąć kiełbasę w muzeum.

18 sierpnia
Rano zwiedziliśmy zamek. Przewodniczka mówiła wprawdzie po rosyjsku, ale używała tak prostych wyrazów, że wszystko można było zrozumieć. Po dawce kultury wyruszyliśmy na ostatni odcinek wyprawy. 70km, drzemka przy arbuzach i jesteśmy w Odessie. Nocujemy na plaży Arkadia pod ścianą wspinaczkową. Również nad samym morzem są fajne skałki i ścianka do boulderingu. I mnóstwo wspinaczy… Piękne miejsce… Wieczorkiem obowiązkowo pożegnalna imprezka, stale ktoś polewał, dawał coś do jedzenia. Wprawdzie mieszanka wódki, wina, szampana, kiełbasy, sera, czekolady i tortu nie jest to wymarzona mieszanka na wieczór, no ale jak trzeba, to trzeba. Okazało się, że jestem jedyną kobietą, która przejechała całość trasy :-). Znowu próbowaliśmy snu pod chmurką na plaży, jednak rozszalała się taka burza, że myślałam, że namiot odfrunie. Było to całkiem możliwe, bo rozstawiony był tylko na czterech śledziach, co na tak duży namiot to trochę za mało. Pioruny waliły, deszcz lał, no i ten wiatr. Strach i groza.

19 sierpnia
Zwiedzanie. Wybraliśmy się na nie pieszo, reszta grupy była na rowerach z przewodnikiem. Zobaczyliśmy jedynie dworzec i największy w tej części Europy bazar – Privost. Niemal jak nasz Stadion. Można tam kupić prawie wszystko. Prawie, bo roweru Ukraina, jaki bardzo chciałam kupić, niestety nie mieli. Tylko „górskie” podróby. A z porządnych narodowych wyrobów to nic :-(. Na otarcie łez nabyłam buty i kilogram chałwy. Wycieczkę zakończyliśmy około godz. 19 – trochę późno, bo o tej porze miał przyjechać nasz bus. Na szczęście kierowca zadzwonił i powiedział, że spóźni się trzy godziny, więc w spokoju zdążyliśmy wymyć się pod szlauchem i spakować. Wyjechaliśmy o północy, niczym banda kopciuszków. Nawet wyglądamy trochę jak kopciuchy, brzydko pachniemy i mamy brudne ubrania. Samochodzik jest w środku tak mały, że ja – przy wzroście 1,59m ledwo co się mieszczę na siedzeniu. Jechaliśmy tak i jechaliśmy wśród jęków ugniatanych i zdrętwiałych ludzi, aż w końcu zajechaliśmy na granicę w Medyce, gdzie spędziliśmy prawie sześć godzin. Aby zachować poprawność polityczną nie będę w ogóle o tym pisać. W Przemyślu grupa trochę się zmniejszyła, więc przesiedliśmy się do mniejszego samochodu, aby nie było nam za luźno. Pod Pałacem Kultury byliśmy chyba przed godz. 5, co daje dobre trzydzieści godzin podróży. Masakra! Ale co by nie mówić – był to dobry wyjazd.