Raporty Moniki Stasiuk

Praga – Wrocław, 8-14.07.2007
Co dziwne, pierwsza afera rozpętała się jeszcze przed naszym przybyciem na wyprawę. I to przez Bobusia, który ledwo co uniknął linczu po tym, jak w swojej pierwszej relacji nazwał polską ekipę wspomaganą pojedynczymi przedstawicielami innych nacji polskimi chuliganami (Polish hooligans). Najwidoczniej nie jest powszechnie wiadomo, że zostać zaliczonym w poczet polskich chuliganów to raczej zaszczyt niż obelga, i że już od trzech lat takie zaszczytne miano przypada w udziale najsympatyczniejszym na całej wyprawie i najbardziej rozrywkowym miłośnikom „kultury” i innych uciech. A że przeważnie są to właśnie Polacy – tak się jakoś utarło. Poza tym, kto zna Boba ten wie, że jest on wielkim przyjacielem Polaków, przed wakacjami wziął kilka lekcji języka polskiego (dały raczej mizerne rezultaty), a na co dzień zajada się bigosem, który kupuje w sklepie z polską żywnością nieopodal swej chatki.

Jeśli natomiast chodzi o nastroje pogodowe, to również było raczej nieciekawie. Wczoraj (14.07) był pierwszy od początku wyprawy naprawdę upalny i prawdziwie letni dzień (dzisiaj jest kolejny), a dopiero trzeci bez deszczu. Zaowocowało to spieczonymi plecami, ramionami i tym, co kto tam jeszcze wystawiał do słonka.

Ale może po kolei. W tym roku z przyczyn głównie naukowych i lenistwa nie wybrałam się na całość trasy. (Odbiję sobie w przyszłym roku.) Dlatego też już na początku trafiliśmy na to, czego raczej nie lubimy – zwiedzanie. Na szczęście tym razem poszło dosyć gładko, Praga okazała się stosunkowo przyjazna rowerzyście, a w najdogodniejszych punktach widokowych zawsze można było znaleźć jakiś lokal i odżywić zmachane praskimi podjazdami ciałko. Pogłaskaliśmy też rzeźbę na moście Karola, co zapewni nam powodzenie jeśli nie na całe życie, to miejmy nadzieję, przynajmniej do końca wyprawy. Kolejne dni to radosne zmaganie się z deszczem i chłodem, uciekanie przed burzą, oraz szarlotka na ciepło i grzane wino w górskich schroniskach i kawiarenkach – całkiem przyjemnie. Póki co nie było też żadnych CROTO-noclegów – w najgorszym razie trzeba się było umyć w umywalce z zimną wodą (dwa razy pod rząd), ale za to w okolicy tętniło turystyczne życie i po tak przyjemnym i ożywczym doświadczeniu można było wyskoczyć na rybkę, brodząc po kolanach w błocie i mokrych trawach, a także wypatrując baru wśród gęstych mgieł wieczornych. Teraz, kiedy człowiek budzi się rano i nie bardzo może oddychać w namiocie już o 7 rano, trochę jednak brakuje takiej porannej bryzy znad jeziora. Ale nie ma co narzekać – przynajmniej nie zdążyliśmy jeszcze (ani nasze ubrania) porządnie zaśmierdnąć. Co innego ci, którzy jadą od początku, ich szanse rosną z każdym dniem. Za to teraz otacza mnie tylko schnące pranie.
Wczoraj był u nas pan z gazety wrocławskiej i robił nam zdjęcia właśnie na tle prania, a że co poniektórzy byli jeszcze w trakcie mycia i mieli ze sobą akcesoria czystościowe, można liczyć na to, że w niedługim czasie wizerunek CROTO-podróżnika zostanie zszargany do reszty. Próbowałam go wprawdzie ratować, ukazując moje umazane smarem nogi, ale obawiam się, że zostały one przysłonięte przez białą, świeżo upraną koszulkę. Żenada. Popracujemy jeszcze nad tym, kiedy przyjdzie czas, a mam nadzieję, że przyjdzie niedługo. Poza tym to nic się właściwie wyjątkowego póki co nie wydarzyło: nie było spektakularnych zaginięć, nie spaliśmy jeszcze w krzaku – co biorąc pod uwagę dotychczasową pogodę, z całą pewnością byłoby niezapomnianym przeżyciem – nikt nam też jeszcze nie groził śmiercią, jak to miało miejsce trzy lata temu. Wtedy to była jednak wina psychopaty, a nie grzecznej, cichej i kulturalnej polskiej młodzieży. I jeśli nie liczyć aferki z Bobem, która okazała się jedynie nieporozumieniem wynikłym z nieznajomości historii i zwyczajów, a także literatury CROTO-wypraw, panuje tu raczej przyjazna i błoga atmosfera.

Jeśli natomiast chodzi o kulturę i kościelno-muzealniane rozrywki to ja nic na ten temat nie wiem z własnego doświadczenia, ale patrząc na opisy poszczególnych odcinków trasy, mogę stwierdzić, że i tego nie zabrakło. Nie będę ich tutaj wymieniać, bo jeśli ktoś ma chęć, sam sobie może poczytać, co go ominęło. Co do zakresu kultury bardziej przystępnej – zwiedzaliśmy Wrocław, a dzisiaj tu wypoczywamy i pierzemy. Najpierw całą grupa byliśmy w knajpie, gdzie musiałam czekać na szarlotkę prawie godzinę, więc raczej mi się nie podobało, a potem podzieliliśmy się w mniejsze grupki i poszliśmy w różne strony. Nasza mała grupka pod wodzą Uli wrocławianki udała się na zwiedzanie klimatycznych knajpek. We Wrocławiu – nie tak jak na przykład w Warszawie – nocne życie trwa przez całą noc, a nie tylko do 10, bo potem strach gdziekolwiek się ruszyć. Nawet panie z kwiatami na rynku są tu 24 godziny na dobę, a co ciekawsze to ich takie ciągłe siedzenie (chociaż zapewne się zmieniają co jakiś czas) jest dofinansowane przez miasto i nawet w największy mróz o 4 nad ranem można tu kupić kwiatek. Naszą wędrówkę po Wrocławiu zakończyliśmy o 3 rano i poszliśmy spać na CROTOS, bo nie mieliśmy już siły na czystości. Dzisiaj od rana prażymy się w słońcu i robimy porządki w naszych fatałaszkach, a co gorliwsi udali się znowu na zwiedzanie. W czterdziestostopniowym upale.

Wrocław-Użhorod, 15-28.07.2007
Pierwsze dwa dni po wypoczynku spędziliśmy pod troskliwą opieką przedstawicieli klubu rowerowego „Na Przełaj” z Brzegu. Opieka była na tyle troskliwa, że co poniektórzy domagali się jej jeszcze później – zwłaszcza w zakresie przewodnika, który przeprowadzi przez las i wskaże właściwą ścieżkę. Naprzełajowcy zadbali również o to, żebyśmy sobie pozwiedzali i pojedli. Po spotkaniu z władzami miasta w renesansowym ratuszu w Brzegu pojechaliśmy do Krzyżowic, gdzie poza gotyckim kościołem, który również zwiedziliśmy, czekała na nas prawdziwa uczta. Panie z Towarzystwa Przyjaciół Krzyżowic nagotowały tyle pyszności, że nawet my – grupa wygłodniałych i wycieńczonych rowerzystów – nie byliśmy w stanie tego zjeść i wcale nie jest to żart.

Po drodze mieliśmy przygodę ze złamanym siodełkiem Boba, który jakiś czas musiał jechać bez niego, gdyż zwyczajnie odpadło, a co gorsza nie dało się wyjąć sztycy, bo przyrdzewiała do reszty roweru. Niektórzy podejrzewają, że mogła to być zasłużona kara jeszcze za tych chuliganów. Na szczęście dla Boba bardzo mili panowie z serwisu (chociaż nie jestem pewna czy był to serwis, czy raczej coś większego) Kelly’sa w Jelczu rozwiązali problem, chociaż nieźle się przy tym namachali. Bob dostał w prezencie nową sztycę i radośnie pomknął dalej przez las na swoim małym rowerku. Nie obeszło się też bez sesji fotograficznej.

Pod wieczór czekały nas kolejne atrakcje – nocleg w prywatnym skansenie pani Franciszki Drozd, ognisko, ciasto i występ pana grajka. Ciekawe przeżycie. Kolejny dzień rozpoczął się również bardzo interesująco, bo poszukiwaniem ścieżki wśród pokrzyw i przeprawą przez strumień pośród chaszczorów. Potem zwiedzanie ruin zamku, ogród dendrologiczny (w którym nie byłam) i pół dnia na basenie, a później zwyczajowe podwieczorne błądzenie w drodze na nocleg (tym razem nadrobiliśmy 30 km) koło pałacu i stadniny koni w Mosznej. Następnego dnia rano spotkaliśmy się z Mariuszem, który organizował nam tu rozmaite przyjemności (to ten sam opieszały Mariusz, którego zapinka rowerowa poszła w zeszłym roku pod nóż) i z przedstawicielami władz Opola. Na dobry początek dnia czekała nas wycieczka po pałacu, który jest m.in. hotelem i ośrodkiem leczenia nerwic, a potem każdy pojechał już sobie wedle uznania. My np. chcieliśmy odwiedzić wioskę o przeuroczej nazwie Zimna Wódka, ale okazało się, ze to jednak troszkę za daleko, a na dodatek upał i pagórki, więc zrezygnowaliśmy.

Kolejne dni pokazały, że na noclegu lepiej jest być później niż wcześniej. Kiedy wszystko jest zajęte i człowiek zaczyna rozglądać się po różnych zakamarkach, znajduje czasami ciekawe miejsca. Raz np. znaleźliśmy kameralną salkę z nawiewem i własna łazienką, a w szkole w Pszczynie zostaliśmy zakwaterowani w izolatce, również z własną ubikacją i prysznicem. Kolejny dzień to zwiedzanie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, nocleg w Wadowicach i bibka z okazji urodzin Sigitasa. Nie obeszło się oczywiście bez papieskich kremówek, papieskiej wódeczki i innych papieskich przysmaków, bo jak zauważyliśmy wszystko w tym mieście jest papieskie. W nocy przyszła nawet papieska burza, ale rano było już ładnie, chociaż w okolicach Częstochowy szalało podobno tornado. Z innych przyjemnych informacji związanych z trasą naszej wycieczki, jakie do nas docierają, to skażenie chemiczne na Ukrainie, upały i 49 pożarów w Bułgarii, a także jakieś zamieszki w Turcji.

Po dniu relaksu w Krakowie czekał nas dzień masakry. Na głównej drodze były jakieś roboty, więc droga boczna, którą mieliśmy jechać, i którą większość osób wybrała, była strasznie zatłoczona. My wybraliśmy opcję: łąki, lasy, znikające ścieżki i pchanie rowerów przez pola. Było to dosyć męczące, ale chyba lepsze niż jednopasmówka i samochodowe wyziewy. Następny dzień nie był już tak straszliwy, choć również do najkrótszych ani do najłatwiejszych nie należał – 107 km po górkach dołkach Beskidu Niskiego. I odpowiednio do tego zajechaliśmy na nocleg – bynajmniej nie za widoku. Po drodze mieliśmy jeszcze przygodę ze żmiją, która ukąsiła jednego z naszych partycypantów, a karetka, która jechała po niego przez góry, troszkę pobłądziła. Wszystko skończyło się dobrze, chociaż mało brakowało, a byłaby akcja ze śmigłowcem.

Kto narzekał na brak rozrywek krajoznawczych, za jedyne 30 zł mógł przejechać 18 km bieszczadzką kolejka wąskotorową i zmrozić sobie kończynki. Zmroziłam się wystarczająco na rowerze, bo pod wieczór zrobiło się chłodno, więc nie potrzebowałam. Do tego doszedł jeszcze chłodnawy (i tak miałam szczęście – inni podobno kapali się w lodowatym) prysznic na uroczym kempingu „Cień PRL-u” w Cisnej i było już całkiem przyjemnie. Poznaliśmy też przyjaźnie i wyraźnie na zawieranie nowych znajomości nastawionego pana, z którym jednak dosyć ciężko było się porozumieć, mimo że Polak. Jeszcze ciężej było się z nim rozstać – musieliśmy więc zastosować mały podstęp.

Polskę pożegnaliśmy ogniskiem, przekąskami i napitkami w Ustrzykach Dolnych. Następnego dnia z rana przekraczaliśmy granicę polsko-ukraińską. Nie było to przyjemne, bo trwało dosyć długo – ostatni odprawili się dopiero koło 14.00, a do przejechania mieliśmy 110 km, a żeby nie było nazbyt przyjemnie – prawie cały czas pod górę, bo spaliśmy na przełęczy. Co więcej – myliśmy się w lodowatej wodzie ze studni, a do wychodka lepiej było nie zaglądać – pierwszy prawdziwy CROTO-nocleg na wyprawie. Rano wszyscy dziwnie szybko się zwinęli i pojechali w poszukiwaniu cywilizowanej toalety, jednak na próżno, bo nawet w knajpach ciężko tu coś takiego znaleźć. Korzystamy więc z uroków ukraińskiej przyrody.

I korzystać z nich będziemy jeszcze przez dobre kilka dni. W Użhorodzie (z naszej przełęczy 100 km w dół) śpimy w sobotnio-niedzielnej szkole polskiej im. Józefa Tischnera. Część osób od razu uciekła do hotelu, obejrzawszy tutejsze toalety, ale my byliśmy twardzi i poszliśmy się myć do rzeki, gdzie kąpały się dzieci, a jacyś ludzie łowili ryby. Potem okazało się, że jednak jest prysznic – wprawdzie jeden, ale zawsze to coś. Jednak żeby nie było za wesoło woda w całym mieście bywa rzadko, także w toaletach, więc picie kawy trzeba planować z wyprzedzeniem. Najlepiej między 6.00-8.00 rano, 12.00–13.00 albo z wieczora od 18.00 do 22.00. Wstrzeliliśmy się idealnie na poranną turę. Jak na nocleg w szkole przystało, odbyła się tu wczoraj nasza nie pierwsza i miejmy nadzieję nie ostatnia lekcja, którą wzorowo przeprowadził profesor Janek.

Użhorod – Konstancja, 29.07-17.08.2007
Trzy rumuńskie tygodnie owocowały w rożne, choć nie zawsze miłe wydarzenia. Mieliśmy np. małą epidemię bliżej niesprecyzowanej choroby. Objawiała się zawrotami i bólami głowy, gorączką i wymiotami, a ustępowała po małych białych tabletkach. Teraz jesteśmy już zdrowi, bo ostatnie ogniska zakaźne opuściły naszą wycieczkę i nikt się już potem nie zaraził.

Mieliśmy też przygodę z niezwykle niemiłym, chamskim i oszukańczym holenderskim naciągaczem Krisem z Borsy, który podobno prowadzi kemping przy domu. A sprawy mają się tak, że w jego ogródku to co najwyżej można sobie usmażyć kiełbasy na grillu. Musieliśmy więc spać u sąsiadki, nie mieliśmy kibla tylko zwykły wychodek, a zamiast prysznica, którego nie mogliśmy używać ze względu na gości w samochodach kempingowych i niedogodności, jakich byśmy im przysporzyli swoją obecnością, rura na dworze z zimna wodą. Co więcej Kris zażyczył sobie 60 euro za poprowadzenie wycieczki na górę szlakiem, który był doskonale oznakowany, tak że nie mieliśmy najmniejszych problemów z trafieniem na szczyt bez pana Krisa, który dodatkowo twierdził, iż jest górskim przewodnikiem, a jak się okazało, zna tylko tę jedną trasę. Noc i poranek koło jego domu obfitowała też w wizyty policji. Przyjeżdżali do nas trzy razy – raz z powodu skradzionego roweru, raz pani żona Krisa nasłała policjantów na Marylę – z niewiadomych przyczyn i raz ze względu na rumuńska imprezę urodzinową za miedzą. Słodko!

Jeden z kolejnych noclegów był już znacznie milszy, a na pewno weselszy, bo spaliśmy na kempingu, gdzie o 23-ej panienki zaczynały tańczyć na rurze. Raczej drętwe i zdecydowanie paskudne, zwłaszcza z bliska i przy lepszym oświetleniu, ale zawsze to rozrywka, zwłaszcza jak człowiek przyjeżdża mokry i zmarznięty. A wtedy tak właśnie było. Okropny dzień.

Przez kolejnych kilka dni, a raczej nocy, zaznaliśmy trochę wygód – fajne kempingi, ciepła woda, kible z deskami. Odpoczywaliśmy też w Sigisoarze – mieście, gdzie urodził się Dracula. W domu, w którym miało miejsce to wydarzenie, jest teraz burżujska restauracja. Nie byłam. Ale jeśli już o rumuńskich knajpach mowa, to nic z nimi nie wiadomo. To, co dostanie się do jedzenia, stanowi wielką niespodziankę. Przykład – zamówiliśmy omlet z serem i herbatę – co dostaliśmy? – omlet z grzybkiem i mleko. I tak cały czas, ale nie narzekamy, bo żadnej ohydy póki co nam nie zaserwowali. Raz tylko koleżanka dowiedziała się po godzinie od czasu zamówienia – i to sama poszła zapytać – że w ogóle nie ma tego, co zamówiła. Nie było to całkiem miłe.

Miewamy także przygody z Cyganami. Rzucają w nas jabłkami, kamieniami, suszoną kupką, oblewają wodą, biją kijkami i co im tam jeszcze przyjdzie do głowy. Mi się jeszcze nie dostało, ale od pewnego czasu wożę w torbie na kierownicę dwa kamienie na Cygana i pieprz na psy. Też na Cygana. I ogólnie jesteśmy już nastawieni dosyć wrogo, więc lepiej niech Cygan ma się na baczności i nie robi ekscesów, bo może się to dla niego skończyć nieprzyjemnościami. Raz już Cyganów goniliśmy ze złymi zamiarami, ale nam uciekli bo mieli konia, a było pod górę.

Oprócz Cyganów jest tu też pełno bezpańskich psów, choć nie są tak niebezpieczne. Dużo też psich zwłok na drogach. Z przyjemniejszych rzeczy – mnóstwo arbuzów, melonów, nektarynek i winogron, a wczoraj spaliśmy na polu marihuany samosiejki przy klasztorze. Rano ugotowaliśmy zupę pomidorową z ziółkiem. Smaczna i pożywna. Dzisiaj od rana plażujemy. Wyglądamy teraz jak małe raczki i będzie bolało. Żeby jednak nie było za różowo, także i tutaj spotkała nas nieprzyjemność – pan od kempingu najpierw odłączył nam prąd, a potem pozaklejał taśmą gniazdka, żebyśmy sobie nie pokorzystali. Ale w końcu i tak sobie pokorzystaliśmy.

Konstanca – Istambuł, 18–31.08.2007
Upał, arbuzy, melony, nektarynki i inne tutejsze pyszności towarzyszyły nam podczas niemal całej dalszej podróży. Mieliśmy też sporo rest day’ów – średnio co cztery dni, więc nawet wypoczęliśmy. Zobaczyliśmy kilka miast – m.in. Warnę, której zwiedzanie dla nas akurat ograniczyło się do wizyty w KFC i możliwie najszybszego jej opuszczenia. W końcu też zaczęły spotykać nas miłe rzeczy i nikt chyba nie zamartwiał się z powodu opuszczenia Rumunii, która zwłaszcza w rejonach nadmorskich obfitowała w nieprzyjaznych ludzi i chamowatych szalonych kierowców. Poza tym najwidoczniej wydaje im się tam, że nie ma fajniejszego miejsca na ziemi niż ich kurorty, a często można tu zastać syf – zwłaszcza w kiblach i wiele innych niedogodności (jak np. odłączanie nam prądu). Ale to mamy już za sobą.

Zaraz za Warną zatrzymaliśmy się na dwie noce w Kamciji, gdzie nieopodal plaży knajpkę malutką prowadzi pan Janusz – Bułgar, muzułmański duchowny, który pracuje w Warnie, a w sezonie kręci nad morzem kulinarne biznesy. Bardzo dobrze mówi po polsku, ponieważ dawno temu przez cztery lata chodził z Polką, ale jej rodzina nie pozwoliła na ślub, na skutek czego ożenił się z Turczynką. Knajpka pana Janusza niepozorna, mała budka, plastikowe stoły i krzesełka ale za to jedzenie przepyszne – w życiu nie jadłam tak dobrej ryby jak tam: małe kawałki bez ości, smażone w cieście, do tego sałatki i gotowana kukurydza w kolbach. Byliśmy tam pierwsi, ale poleciliśmy innym i w końcu zeszli się tam wieczorem prawie wszyscy Polacy. Pan Janusz przyniósł płyty z polskimi sanatoryjnymi przebojami sprzed paru ładnych lat – np. pieśń o Ciechocinku, Kołobrzegu czy Andżelice – a my przynieśliśmy alkohol i zaczęła się impreza. Jedliśmy i tańczyliśmy do upadłego – dosłownie. Były nawet tureckie i greckie tańce, a faceci tańczyli na krzesłach tutejsze tańce przypominające walkę kogutów. Przyjemny to był widok, zwłaszcza że chłopcy całkiem urodziwi. Na wypadek gdybyśmy jeszcze za mało pojedli, dostaliśmy w prezencie dwie duże blachy pączków z czekoladą. To już nie było na moje siły, więc miałam na śniadanie.

Pączki okazały się tak pożywne, że starczyło mi energii na przejechanie 60 km po górach – chociaż pod koniec było już ciężko, bo trochę się chyba przegrzaliśmy, a już dawno skończyła się nam woda. Dobre jednak było to, że mapa nie była zbyt dokładna i podjazd skończył się 7 km wcześniej niż to by z niej wynikało. Po tym ciężkim dniu znowu rozrywki i rekreacje w okolicach Aheloj. Kemping paskudny – w damskim prysznicu na 5 działały 2, z czego w jednym można było umyć sobie nogi, nie było też światła, a w kiblu narciarzu można się było nieźle pokiereszować (o czym przekonała się Celine), ponieważ nie dość, że ślisko, to jeszcze drzwi się nie zamykały, więc trzeba je było jakoś trzymać, co stanowiło już poważne wyzwanie. No i oczywiście lepiej tam było za dużo nie oddychać. Sprzątanie tego miejsca wyglądało tak, że pan przyszedł z gumowym wężem, odkręcił wodę, postał chwilę, zakręcił wodę, zabrał węża i poszedł. Aby zbliżyć się trochę do luksusów wybraliśmy się na spacer do niezbyt odległego kurortu Złote Piaski, gdzie przechadzając się po plaży, co chwilę usłyszeć mogliśmy jakieś brzydkie polskie słowo. Potem, jak prawdziwi turyści plażowicze, udaliśmy się również na zwiedzanie miasta Nessebar, którego niektóre zachowane części mają po 3 tysiące lat. Całkiem przyjemne miasteczko, prawie całe otoczone wodą, wąskie uliczki, małe domki, mnóstwo knajpek. I byłoby naprawdę pięknie, gdyby nie pełno stoisk z badziewiem dla turystów i wielka scena, na której miotały się w rytm muzyki techno dwie ubrane na zielono panienki, reklamujące piwo.

Po kolejnych dwóch dniach zmagań z upałem i górami, przekroczyliśmy granicę z Turcją. Poszło nam to dosyć sprawnie, chociaż obawialiśmy się problemów z busem, ponieważ kierowcy muszą mieć specjalne wizy, których nie można kupić na granicy, a nasi ich nie mieli. Okazało się jednak, że Łotysze w ogóle nie potrzebują wiz, więc problem rozwiązał się sam. Spaliśmy 3 km od granicy w lesie, ale przy samej drodze i trochę lękaliśmy się straży granicznej, ale i tym razem wszystko skończyło się dobrze. Przyjeżdżali wprawdzie do nas żołnierze, lecz krzywdy żadnej nam nie wyrządzili. Następna noc też była dosyć interesująca – spaliśmy przy knajpie dla tirowców, można się było wykąpać w basenie dla ryb, a potem poznaliśmy pana bombę (bombermana), który miał ogromny i twardy jak kamień brzuch i ciągle kazał go dotykać, a w dodatku cały czas dolewał nam wina z winnego woreczka.

Następny dzień to chyba jak dotąd dzień najbardziej owocny w przygody i niespodzianki. Coś nas podkusiło, żeby pojechać trasą oznaczoną na mapie. Na początku było wszystko w porządku, nawet trochę asfaltu, ale potem zaczęły się bardzo nieprzyjemne, kamieniste górki i dołki. Pod górki rower trzeba było prowadzić, ponieważ było za stromo, żeby jechać, a z górki można wprawdzie było jechać, ale bardzo powoli, ze względu na piasek i kamyki. Mimo ostrożności i tak złapaliśmy parę gum, co znacznie wydłużyło czas naszej podróży. W końcu mieliśmy już tak dość, że postanowiliśmy przedostać się do asfaltowej drogi, rezygnując tym samym w widoku na morze i nadkładając trochę kilometrów. Szliśmy (!!!) jakieś 3 godziny, po drodze przeżyliśmy atak małych muszek. Zjedliśmy też wszystkie zapasy, nawet obrzydliwą różową kiełbasę. Do pierwszego miasteczka dotarliśmy około piątej, byliśmy już nieźle zmęczeni, a zostało nam jeszcze jakieś 70 km do kempingu. Chcieliśmy zadzwonić po naszego busa, ale okazało się, że jest zajęty zwożeniem innych i może przyjedzie po nas w nocy albo rano. Albo wcale. Kiedy jedliśmy sobie pod sklepem, nadciagnęła ogromna chmura i zaczęła się burza. Schowaliśmy się pod sklepowym dachem, byliśmy osłonięci prawie ze wszystkich stron przez skrzynki i szafki ale i tak na nas padało. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego deszczu (ulicą płynęła rzeka), a na pewno nie spodziewałabym się go w Turcji. Inni też się chyba nie spodziewali, bo wszystkie ciepłe i przeciwdeszczowe rzeczy zostawili w samochodzie. Dziewczyny ze sklepu dały nam duże worki na śmieci, w których wycięliśmy otwory i zrobiliśmy sobie pelerynki. Na nasze szczęście nawinął się też właściciel pensjonatu, który zaproponował nam nocleg. Najpierw chciał 120 euro na 6 osób, ale w końcu stanęło na 50. Trzeba się tu targować. Dostaliśmy 2 pokoje z balkonem i super widokiem na meczet i góry.

Rano na odchodne pan poczęstował nas jeszcze herbatką, co dobrze nam zrobiło, ponieważ ze sobą mieliśmy tylko wino. Znowu zaczęło padać. Musieliśmy też czyścić rowery z błota, gdyż do pensjonatu wiodła gliniana dróżka, która zmieniła się w bagno. Kiedy odblokowaliśmy koła, założyliśmy nasze gustowne wdzianka i ruszyliśmy w poszukiwaniu najbliższego pociągu, żeby dojechać nim do Istambułu. Kiedy byliśmy już całkiem niedaleko stacji i czekaliśmy pod sklepem na koniec kolejnej nawałnicy, okazało się, że pociąg wprawdzie jest, ale tylko 2 razy na dzień i właśnie już był. Postanowiliśmy więc pojechać autobusem. Czekaliśmy na niego pod drzewem, marzliśmy, mokliśmy i śpiewaliśmy piosenki z dobranocek, ale autobus żaden nie przyjeżdżał. Zdecydowaliśmy się zatem na kolejna opcję – ciężarówka. Co dziwne już pierwsza na którą machnęliśmy zatrzymała się, ale pan nie mógł nas zabrać, bo cos wiózł i nie miał miejsca. Druga też się zatrzymała, ale tym razem nam się poszczęściło, choć i ten pan miał na pace mnóstwo złomu – dosłownie złomu, gdyż jak się okazało pan był złomiarzem. Faceci zapakowali się z rowerami na tył, dostali koc, żeby za bardzo nie zmarzli i nie zmokli, a my wsiadłyśmy do kabiny. Po drodze dostałyśmy po pierścionku (znalezionym naturalnie w śmieciach), pan złomiarz kupił nam napoje (chłopakom nie) i zawiózł 20 km dalej niż miał w planach (razem jakieś 60), tak że musieliśmy przejechać przez miasto tylko 15 km. Były spore korki, więc samochody raczej stały niż jechały i jakoś nam się udało dotrzeć do hostelu bez kolizji.

Zatrzymaliśmy się w dwóch hostelach zaraz obok siebie w dzielnicy Sultanahmed – w samym turystycznym zagłębiu – 5 minut spacerkiem od świątyni Hagia Sophia i z 10 od Błękitnego Meczetu. W Istambule spędziliśmy dwa dni – nazwiedzaliśmy się i najedliśmy kebabów za wszystkie czasy. Mieliśmy też imprezę pożegnalną (2/3 grupy wyjechała następnego dnia) na statku pływającym po Bosforze. Dołączyliśmy się do imprezy ekologów, którzy byli w Istambule na jakiejś ekologicznej konferencji. Niektórych z nich spotkaliśmy dwa lata temu w Mołdawii, kiedy nocowaliśmy w ich hipisowskim obozie, gdzie kible i prysznice zrobione były z wiklinowych witek, a na śniadanie do wyboru było menu wegetariańskie lub wegańskie. Z imprezy (która była przy okazji urodzinami Aśki) najlepiej chyba zapamiętamy pyszności w wielkich ilościach, które nam zaserwowano – m.in. tureckie ciasto baklawę w różnych postaciach i inne słodkości przesiąknięte miodem. Trochę też wprawdzie potańczyliśmy – była muzyka na żywo, ale straszne jakieś rzępolenie, jednak żeby to spalić długo będziemy musieli pedałować przez góry. Póki co nadal zażywamy odpoczynku i luksusu. Płyniemy do Bodrum promem, na którym jest basen, siłownia, sauna i różne knajpy, a w klimatyzowanych kabinach mamy prysznice. Aż strach pomyśleć ogórkach i upałach, które czekają nas już jutro.

Bodrum – Alanya, 2-13.09.2007
Po 24 godzinach w klimatyzowanych luksusach przywitał nas w Bodrum (Halikarnas) straszliwy upał. Nie mieliśmy jednak czasu, aby się nim nacieszyć, bo spieszyliśmy się na kolejny prom (tylko 3 godziny i to bez luksusów) do Datcy, skąd mieliśmy wyruszyć już na rowerach. Zdążyliśmy tylko zjeść po kebabie i popatrzeć na białe domki i jachty w porcie. Kiedy dopłynęliśmy na miejsce zaczęło się ściemniać, więc zamiast pedałować jeszcze 20 km (jak się później okazało 40) do kempingu, pierwszą noc po azjatyckiej stronie postanowiliśmy spędzić na krzaku, tym bardziej, że byliśmy wyczerpani pływaniem w basenie i zażywaniem innych rozrywek na promie.

Następnego dnia pobiliśmy chyba rekord wczesnych wyjazdów. Opuściliśmy nasze krzaki o 7.40 (6.40 czasu polskiego!!!!!!!). Potem było już jak zwykle – wylegiwaliśmy się na plaży, jedliśmy lody, arbuzy, piliśmy chłodzące napoje… do czasu, gdy w 47-stopniowym upale musieliśmy pokonać kilka poważnych podjazdów. Nie było to przyjemne, ale za to wieczorem znowu zrobiło się miło, ponieważ nocowaliśmy na kempingu w pięknej zatoce, a namioty rozstawiliśmy nad samą wodą.

Potem był dzień buntu z powodu długiego i żmudnego, acz bezsensownego podjazdu o nachyleniu 10%, który mieliśmy pokonać tylko po to, żeby gdzieś tam zanocować, a nazajutrz wrócić w to samo miejsce. Co gorsza, znowu było ponad 40 stopni, więc nie namyślając się długo, postanowiliśmy jakoś sobie poradzić i załapać ciężarówkę, która by nas tam zawiozła. Razem z Ulą, Bobem i Adamem ustawiliśmy się koło stacji benzynowej i nie musieliśmy długo czekać, bo zaraz zatrzymał się miły pan – handlarz tekstylny. Ponieważ jego samochód to nie była ciężarówka, a cały tył zawalony miał koszulkami z Tajwanu, mógł zabrać tylko 2 osoby. Te 2 osoby to ja i Ula. Pan kierowca okazał się bardzo miłym człowiekiem, choć troszkę niezrównoważonym. Jechał 130 km/h po krętej drodze, rozmawiając przez telefon lub paląc papierosa. Puścił nam też tureckie hity i było zupełnie jak w reklamie batonika. Tylko szybciej. Wysiadłyśmy trochę dalej niż chciałyśmy, a chciałyśmy w Uli, bo jak pan dowiedział się, że Ula też się nazywa Ula, pomyślał, że to taki żarcik, że chcemy wysiąść właśnie tam i zaczął się strasznie śmiać i jechał i jechał, a miasto się skończyło.

Potem spotkaliśmy się z miejscowym cyklistą – lekarzem, który zabrał nas na nocleg do Mugli, ale przedtem na herbatkę w ciasnej uliczce na bazarze. Herbatka przypominała raczej zatopione w kieliszku zioła, ale dobrze nam zrobiła i ukoiła trochę tych, którzy jeszcze się złościli z powodu podjazdu, jak również z powodu Sigitasa, który spóźnił się z godzinę na umówione spotkanie, ponieważ zrobiło mu się za gorąco na tej górze i wpadł do baru na chłodzące napitki. Spaliśmy na terenie szkoły (chyba) nad basenem, z pięknym górskim widokiem w tle. Zostaliśmy nawet pouczeni przez pana stróża w jakiej pozycji należy się nimi napawać leżąc na przybasenowym leżaku. Przypilnował także, żebyśmy zrobili zdjęcia.

Potem przyszedł czas na wypoczynek i łódkę. Popłynęliśmy na wyspę żółwi, aby pooglądać zwierzątka, jednak jak można się było spodziewać, żadnych zwierzątek nie zobaczyliśmy. Widoki za to były rewelacyjne – turkusowa woda, górskie szczyty w tle, a na dodatek duch historii unoszący się w powietrzu. Zamiast planowanej nocy w chaszczach spaliśmy na kempingu, do którego podpłynęliśmy łodzią – więc nad sama wodą, do tego drewniany taras z poduszkami i niskimi stolikami, gdzie można się było zrelaksować popijając turecką herbatkę. W skałach nieopodal – rzymskie grobowce z V w. wyglądające raczej na jakieś kościoły, w nocy podświetlane, tak więc było na czym oko zawiesić podczas kolacji w szykownej restauracji. A w nocy – krzyki i bójki w pobliskim disco barze Sweet – nawet policja interweniowała. Słodko…

Ten wyjazd coraz mniej przypomina typową wyprawę rowerową i powoli przestaje mieć cokolwiek wspólnego z CROTO. Jaka szkoda… Niektórzy tak się rozleniwili, że o bożym świecie zaczęli zapominać, jak np. Bob, który zostawił w knajpie wszystkie swoje mapy, notatki itd. Pan z knajpy był jednak tak miły, że gonił nas na skuterze z 10 km, żeby nam je oddać. Niestety w tym samym czasie Bob zauważył już ich brak i zawrócił, a że po drodze był duży podjazd, to zrobił sobie dodatkową wycieczkę. Kiedy dostał od nas smsa, że mamy jego rzeczy, trochę się wkurzył, bo myślał, że zrobiliśmy mu brzydkiego psikusa i bardzo na nas przeklinał ze swoim szkockim akcentem, jak przyjechał. Miło było słuchać, więc o panu na skuterze powiedzieliśmy mu dopiero po dłuższej chwili, a Ula udzieliła mu dodatkowo porady dotyczącej zachowania w chwilach stresu.

Nigdy bym nie przypuszczała, że to właśnie w Turcji zjem najgorszego kebaba w moim życiu. A jednak. Zatrzymaliśmy się jak zwykle na mały popasik w porze obiadowej, żeby pojeść, popić i pospać. Zamówiliśmy m.in. kebaby z kurczakiem, ale pan przyniósł nam, co? grzanki z połówek chleba ze skwarkami. I to bynajmniej nie kurczakowymi. Ohyda. Trzeba się było ratować najlepszymi na świecie kruchymi ciasteczkami Tutku z czekoladowym nadzieniem, które nie wylewa się w sakwie podczas upałów. Ale przynajmniej porządnie się wyspaliśmy i pojedliśmy arbuza, więc w sumie nie było tak źle. A kiedy czekaliśmy na skrzyżowaniu na zielone światło, podjechał pan handlarz ogórkami i wręczył nam wielką garść ogórów. Miło. Miła też była niespodzianka, jaką zrobił nam 14-kilometrowy podjazd, który, jak się okazało, miał tylko 3 km, ale za to bardzo strome, i pan w restauracji, który już na górze poczęstował nas herbatką. Potem znowu fochy, bo do noclegu musieliśmy zjechać nad samo morze z dosyć dużej wysokości, a rano z powrotem na nią wrócić, a niektórym nie podoba się takie bezsensowne jeżdżenie w kółko, bo jest dla nich stratą czasu. Najwidoczniej ci niektórzy zapominają, że są na wakacjach i przyjechali tu właśnie po to, żeby tracić czas. Mi się podobało, chociaż następnego dnia przez te 4 km rower pchałam.

W końcu jednak jeżdżenie na rowerach nam się znudziło, postanowiliśmy więc przygotować autostopowe zawody w ramach Dnia bez Roweru. Podzieliliśmy się na trzy grupy: 1. ja, Ula, Adam; 2. Natalia, Wojtek, Karolina; 3. z góry przegrana drużyna leniuchów i oszukańców – Bob i Leana. Wyznaczyliśmy 3 miejsca, w których mieliśmy się spotykać i kilka punktów między nimi, do zaliczenia. Najważniejsza reguła – pieniądze mogliśmy wydawać tylko na piwo, więc jeśli chodzi o jedzenie, w grę wchodziło zbieractwo, żebractwo, darowizna i kradzieże. Była też różna punktacja za różne rodzaje samochodów: 5 pkt. – samochód zwykły z siedzeniami, 10 pkt. – jazda na pace, 15 pkt. – za samochód z bonusem, czyli np. ciężarówkę z brudnymi zwierzakami, samochód policyjny (za bycie aresztowanym dodatkowe punkty), karetkę pogotowia (za bycie rannym dodatkowe punkty), złomiarkę itp. Z każdego etapu mieliśmy też przynieść fajny gadżet.

Rano zapakowaliśmy rowery do busa (Sigitas jak to zobaczył powiedział: „Ot symulanty kakije. I Bob toże symulant?”), poszliśmy na pyszne śniadanko (tureckie naleśniki pieczone na dziwnym piecu wyglądającym jak odwrócona patelnia), aby doprecyzować reguły, a potem ruszyliśmy w drogę. Drużynie nr 2 poszczęściło się od razu, bo wsiedli na bonusa za 15 – traktor. I tyle ich widzieliśmy. My najpierw jechaliśmy autkiem za 10, ale potem szanse się wyrównały bo złapaliśmy śmieciarkę i pojechaliśmy na zwiedzanie pierwszego obiektu na naszej trasie (Xanthos). Kolejne obiekty ominęliśmy, bo okazało się, że znajdują się na strasznym zadupiu i grozi nam nie dotarcie na czas na miejsce zbiórki, a to z kolei oznacza dużo punktów karnych. Woleliśmy więc nie ryzykować. Po około godzinnym spacerze pod górę – nic nie jechało – podwieźli nas szaleni tureccy kierowcy. Dojechaliśmy do Suthlegen, a mieliśmy spotkać się z innymi w Nisie. Kiedy wyznaczaliśmy to miejsce na mapie, nie przyszło nam do głowy, że może skoro Nisa oznaczona jest szarym kwadratem, to nie będzie miastem, tylko kupką kamieni. Pytaliśmy więc o Nisę i jakiś chłopak powiedział, że nas zaprowadzi. Wędrówka trwała z półtorej godziny, szliśmy małymi górskimi ścieżkami, a przez pewien czas mieliśmy za plecami panią z karabinem. Strach się było odwrócić, ale chłopak powiedział, a raczej pokazał, bo po angielsku umiał powiedzieć tylko „I love you”, żebyśmy się nie bali, bo pani tylko poluje na węże, których bardzo tu dużo. Tak, to zdecydowanie ukoiło nasze skołatane nerwy, tym bardziej, że wszyscy mieliśmy sandały i gołe nogi. W końcu dotarliśmy do Nisy, niegdyś miasta, a dzisiaj górki i kamyków. Nie chciało nam się na nią wchodzić, więc zrobiliśmy tylko zdjęcia i wróciliśmy do Suthlegen, po drodze posiliwszy się pysznymi zdobycznymi winogronami. Na rynku czekała już na nas przegrana ekipa nr 1, z dużą ilością punktów karnych na kącie. Bob z Leaną w ogóle się nie pojawili – jak przypuszczaliśmy. Dodam tylko, że nagrodą w konkursie, której nigdy nie wyegzekwowaliśmy niestety, miała być wyżerka przygotowana dla zwycięskiej drużyny przez całą resztę. Potem my mieliśmy szczęście jako pierwsi – z górskiego miasteczka zwiózł nas z powrotem nad morze lekarz również szalony rajdowiec, w klimatyzowanym samochodzie, z jedzeniem na tylnym siedzeniu. Jak tylko wsiedliśmy, powiedział: „Możecie jeść”, to sobie pojadłyśmy. Adam siedział niestety z przodu, więc za daleko mu było sięgać. Nie musieliśmy też długo czekać na kolejną okazję. Bardzo szybko złapaliśmy pięknego bonusa – odkrytą ciężarówkę z lodówkami na pace. Był to idealny wręcz transport, ponieważ jechaliśmy przepiękną krętą drogą nad samym morzem, a wiatr rozwiewał nasze brudne i poczochrane włosy. Znowu byliśmy pierwsi, ale tym razem, w ostatniej minucie zjawili się pozostali (Boba już nie liczę), wypiliśmy piwko i ruszyliśmy w dalszą trasę. Zabrała nas dziewczyna, która sama nie wiedziała, gdzie jedzie, ale przynajmniej miała mapę i okazało się, że jedzie tam, gdzie my. Niestety chwilę po tym, jak wysiedliśmy z jej autka (z nieturecką muzyką!!!), dostaliśmy smsa, że reszcie się odechciało i pojechali na kemping. To my też pojechaliśmy. Z panem, który wysadził nas w pewnym momencie i kazał robić zdjęcia, bo piękny widok (to prawda), a potem podarował Uli płytę z turecką, ale przypominającą trochę bałkańską, muzyką.

Nocowaliśmy na kamienistej plaży na tyłach restauracji, był straszny wiatr, więc namioty fruwały, bo śledzi wbić się raczej nie dało i jak zwykle co poniektórzy mieli humory. Byliśmy też na rybce w knajpie, gdzie pan na obrusie rozłożył gazety (czyżby już o nas słyszał?), a chleb przyniósł w reklamówce. Siedziało tam też paru obleśnych facetów, więc inny pan przywiózł parę równie obleśnych, tłustych, acz dobrze ufryzowanych dziwek. I wszyscy byli zadowoleni. Potem okazało się, że wcale nie musieliśmy chodzić tak daleko, bo ta nasza restauracja była otwarta i też mieli rybę. Ale co pojedliśmy w luksusie to nasze. Kąpiel nasza wieczorna wyglądała już mniej luksusowo, bo trzeba się było umyć pod szlauchem służącym do spuszczania wody w brudnej toalecie typu narciarz, lawirując między plastikowymi stópkami tak, żeby nie wpaść do środka. Ciężka sprawa.

Następnego dnia powitał nas jednak piękny nadmorski wschód słońca, które wynurzyło się zza gór i smrodliwe wspomnienie poprzedniego wieczoru poszło w zapomnienie. Za to później znowu zrobiło się niemiło, bo kierowca pomylił drogi i zamiast w Cirali wylądowaliśmy na rest day w Olimpos – jak się z początku wydawało – zapyziałej dziurze. Potem okazało się jednak, że miasteczko to jest niezwykle bogate w różne ciekawe wyroby tekstylne, o czym wielokrotnie przekonałyśmy się z Ulą, a półtorej godzinki spacerkiem dalej znajduje się miejsce zwane Chimerą, gdzie ze skał wydobywają się płomienie. Pierwsza nocna wycieczka. Zakończona naturalnie tureckimi naleśnikami i turecką herbatką w pozycji półleżącej w poduszkowym lokalu. Ciężko się było po tym podnieść, a do obozu mieliśmy jeszcze ładny kawałek. Wszędzie było pełno policjantów z karabinami, policyjnych samochodów i dziwnych świateł. Szukali chyba jakiegoś zbiega, którego portrety pamięciowe wisiały to tu, to tam. A my szliśmy ciemnym wąwozem wśród starożytnych ruin. I starożytnych cmentarzy. Klimatycznie.

Potem nie działo się już nic ciekawego, oprócz tego, że wyjechała ostatnia ekipa, która miała wyjechać przed Cyprem. Zamiast 70 km wyszło nam raz 124, kupiłam moje ulubione ciastka od sprzedawcy nieboszczyka (zostawiłam mu kasę pod słonymi paluszkami, chociaż i tak mu się już chyba nie przyda), no i ochłodziło się zdecydowanie, bo temperatura spadła do 35 stopni. Brrrrr! Ostatni nocleg – w hotelu z basenem, bo nigdzie w okolicy nie ma kempingów. Szkoda. A potem było już tylko lepiej…

Cypr, 13-21.09.2007

Na Cyprze powitała nas grupa tamtejszych cyklistów wyścigowców: chłopców w młodym wieku o ogolonych nogach i w prześwitujących gatkach – całkiem milusi. Zaprowadzili nas na nocleg i tyle ich niestety widzieliśmy. Mieli przyjechać rano, żeby z nami pojeździć, ale chyba wystraszyli się naszej powolnej jazdy (jedyne 30km/h), na skutek czego nie przyjechali. Pierwszą noc spędziliśmy w luksusach – dwuosobowe, klimatyzowane pokoje z łazienkami, do tego kolacja, a rano pyszne śniadanko. Nie najgorzej jak na początek. Przyjechał też Vidmantas – szalony Litwin, który pracuje na Cyprze i przygotował tam dla nas trasę. Po kolacji (i dłuuuugim map meetingu) pojechaliśmy na piwko, aby lepiej się zaznajomić.

Zaznajomiliśmy się całkiem nieźle. Dowiedzieliśmy się też wielu bardzo ciekawych rzeczy na temat sytuacji polityczno-etniczno-kulturowej na Cyprze, ale potrzebowałam kolejnego tygodnia, aby to w końcu do mnie dotarło. Po drodze słyszałam też parę różnych wersji historii – raz np. że Turcy najechali na Cypr, a teraz go okupują (Północny Cypr jako państwo uznawane jest tylko przez Turcję), innym znowu razem, że Turcy to wyzwoliciele, którzy przyszli z odsieczą tureckiej ludności, kiedy Grecy zaczęli ich wyrzynać. Co więcej Grecy z Grecji zaczęli także wyrzynać Greków z Cypru, jeśli ci nie chcieli zabijać tureckich sąsiadów. Na tym nie koniec – weszło teraz w greckiej części wyspy nowe prawo, które pozwala wsadzić do więzienia na siedem lat cypryjskiego Turka, jeśli ma on dom (legalnie kupiony) po tureckiej stronie, ale na ziemi, która kiedyś (kiedy jeszcze Turcy i Grecy żyli wymieszani) należała do Greków. Nieprawdopodobne? A jednak.

Także na własnej skórze doświadczyliśmy skutków politycznego zamętu na Cyprze. Wszyscy byli autentycznie przerażeni i pełni najczarniejszych myśli, kiedy dowiedzieli się, że po zejściu z promu dostaliśmy pieczątki. Ponieważ port, do którego przypłynęliśmy znajdował się po tureckiej stronie, był portem, ale i przejściem granicznym nie uznawanym przez stronę grecką, a więc mieliśmy dowód na to, że nielegalnie przekroczyliśmy granicę. Zachodziło więc duże prawdopodobieństwo, że 1. nie przepuszczą nas na stronę grecką, 2. wsadzą nas do więzienia, 3. jeśli nawet nas przepuszczą i nie wsadzą, mogą nas nie puścić na lotnisku i odesłać na lotnisko w Turcji. Nawet chętnie bym posiedziała z tydzień w cypryjskim klimatyzowanym więzieniu z basenem i innymi wygodami, jednak wszystko poszło dobrze i nie miałam takiej okazji.

Drugi dzień na Cyprze to bezproblemowe przekroczenie granicy (nawet nie chcieli naszych paszportów) i 100 km, z czego ponad 30 pod górę. Podjeżdżaliśmy na około 1000 m n.p.m. przepiękną górską drogą prawie bez samochodów. Po drodze zszabrowaliśmy duże ilości winogron, jabłek i innych przydrożnych pyszności, więc dodatkowe kilogramy ciążyły trochę na podjeździe, ale było warto. Nocowaliśmy w klasztorze nad komisariatem policji. Miłe towarzystwo. Mnisi pozwolili nam tam przenocować, ponieważ byli święcie przekonani, że przejechaliśmy na rowerach całą tę drogę z Brukseli, tylko po to, aby zwiedzić ich klasztor. Pomysł Andy’ego. Andy mieszka na greckiej części Cypru i też się nami opiekował. Jeździł z nami, pokazywał urokliwe miejsca, czasem nas też karmił i poił.

Po nocy u mnichów i na bezpłatnym kempingu, który jednak okazał się płatnym, musieliśmy się zadowolić skrawkiem ziemi przy sklepie obok plaży, na której według legendy urodziła się Afrodyta. Większości z nas nie chciało się rozkładać namiotów, więc spaliśmy na trawce albo na złączonych ławkach. Nikt nas nie okradł, mimo iż rowerów nie spinaliśmy, a nasze rzeczy walały się w nieładzie wszędzie dookoła. Rano mieliśmy małe przejścia z nieuczciwymi taksówkarzami, którzy mieli zabrać nasze rzeczy na kolejny nocleg, ale ciągle żądali wyższej ceny. Jeden wywalił nasze rzeczy i po prostu sobie pojechał, a drugi się zgodził, ale też nie za cenę, o jakiej była mowa przedtem. Hołota. Dalsza część dnia była bardzo przyjemna, ponieważ żołnierze RAFu zabrali nas w miejsce, gdzie mieli dużo obrazków ptaków i chętnie nam je pokazali. Puścili nam też film o zwierzątkach i roślinkach, a potem jeździliśmy po słonym jeziorze. Dziękujemy majorze Black (jakaś ważna tu osoba) za tę dawkę kultury i rozrywki. Major Black, tak jak Bobuś, jest Szkotem, więc znaleźli wspólny język, w którym Bob przekonał majora do tego, aby swoim wojskowym autkiem przewiózł nam jutro bagaż na następny nocleg (w bazie wojskowej zresztą). Wieczorem kolejne małe CROTO-nieporozumienie. Nasze bagaże znalazły się nie tam, gdzie znaleźć się powinny. Leżały 4 km od kempingu, przy którym się umówiliśmy, na ulicy, przy wejściu do jakiegoś pensjonatu. Mieliśmy nocować u Andreasa – przyjaciela Andy’ego, w domu nad samym morzem i z porządnym węzłem sanitarnym, ale kiedy w końcu wszyscy się zebrali, zrobiło się ciemno i Sigitas nie chciał już nawet jechać na ten kemping, a o 11 km do luksusów mogliśmy już tylko pomarzyć. Zostaliśmy więc na pobliskim krzaku, co poniektórych bardzo wkurzyło. Właściwie to wkurzona była zdecydowana większość. Po pewnym czasie przyjechał Andy i Andreas, a razem z nimi duuuużo pysznego żarcia i napitków (świętowaliśmy urodziny Aleksa). Jednak zanim zaczęliśmy świętować, dziewczynki pojechały do Andreasa pod prysznic – miał akurat 3. A potem już tylko jedliśmy, jedliśmy i jedliśmy. I piliśmy. Dobry był to dzień.

Rano major Black (albo może jakiś inny pan) przyjechał po nasze rzeczy punktualnie jak w zegareczku. Umówiliśmy się na wieczór i każdy pojechał w swoją stronę. Pięknie, płasko i nad morzem. Pełen relaks. W zasadzie nudno, ale przyjemnie. Przyjemnie było też wieczorem, bo okazało się, że śpimy w obozie dla chyba wojskowych dzieci, ale bez dzieci. Mogliśmy więc w spokoju dopić niedopite napitki i dojeść niedojedzone nakradzione arbuzy.

Następnego dnia zrobiło się groźnie. Do granicy mieliśmy jechać drogą (12 km), po jednej stronie znajdowały się wieże strażnicze wojsk tureckich, a po drugiej greckich. W wieżach oczywiście uzbrojeni żołnierze (którzy przyjaźnie do nas machali). Najlepsze jednak było to, że przez te 12 km nie mogliśmy zsiadać z rowerów, ani tym bardziej schodzić z drogi, aby udać się za potrzebą w krzak, ponieważ wszystko naokoło jest tam zaminowane. Widzieliśmy też (z oddali) opuszczone, zaminowane miasto, a potem (już po tureckiej stronie) wielki, niezamieszkały od 30 lat obszar miasta nad samym morzem (głownie hotele itp.). Jak zakończyły się walki, nadal nie mogli zdecydować do kogo ma ta część należeć (a jest to najlepsza część miasta), więc teraz nie należy do nikogo, niszczeje i wali się wszystko po kolei. Sprawiedliwie. Znowu spaliśmy w obozie dla żołnierskich dzieci bez dzieci, tym razem mieliśmy do wyboru dużo pokoi, więc w czteroosobowym (z łazienką) spałam sama z moim rowerem, i znowu nas nakarmili. Na kolację dostaliśmy po wielkim talerzu makaronu z serem, a na to pieczona noga (lub jak ktoś miał szczęście pierś) kurczaka. Plus owocowe dodatki. Śniadanko typowe: różne rodzaje serów – przypominające trochę mozarellę – pycha, dżemy, jajka, jakieś mięsko, a do tego zieleninka i herbata. Dużo czasu spędziliśmy na tej stołówce i nie był to czas stracony.

Ponieważ ostatni dzień jazdy był krótki, a do tego albo w dół, albo po płaskim, nie było potrzeby, żeby się spieszyć. Tym bardziej, że jechaliśmy nad samiutkim morzem, świetną drogą bez samochodów. Zatrzymywaliśmy się więc w różnych lokalach, aby jeszcze na koniec napatrzeć się jak najwięcej na piękne widoki. W końcu zatrzymaliśmy się z Bobem w angielskiej restauracji z basenem, nad którym po jedzeniu ucięliśmy sobie zasłużoną drzemkę przed dziesięciokilometrowym stromym podjazdem, na który – jak twierdzili napotkani ludzie – podjechać się nie da. Właścicielka restauracji opowiedziała nam, że zdarza się, że ludzie z greckiej strony przychodzą do niej, mówią, żeby się wynosiła z ich ziemi, a czasem nawet na nią plują i że dlatego ona już Greków nie obsługuje. Miluśko. Kiedy byliśmy już napici, najedzeni i wypoczęci zaatakowaliśmy podjazd. Okazało się, że da się na niego podjechać i było całkiem przyjemnie, tym bardziej, że spotkaliśmy chłopca w lajkrach, który wyjechał po nas, bo myślał, że się zgubiliśmy. A robiło się już ciemno. Razem dojechaliśmy do kolejnego opuszczonego przez dzieci obozu. Przy czym obozy te to nie połać ziemi i budka z prysznicami, ale domki z łóżkami, łazienkami, a dzisiaj nawet kuchnią (i lodówką, która okazała się bardzo użyteczna). Vidmantas przywiózł trzy Japonki, które zajmują się dystrybucją pispali, a także promocją pokoju na świecie. To chyba jakaś sekta, ale raczej nieszkodliwa. Chociaż też pewnie mało pomocna, zwłaszcza na Cyprze, gdzie jedni najchętniej powyrzynaliby drugich.

Cztery lata temu te same dziewczyny (a przynajmniej jedna była ta sama) specjalnie przyleciały z Japonii na Węgry, aby wbić w ziemię drewniany kloc (pal pokoju) i pomodlić się za pokój na ziemi. Staliśmy w kółku trzymając się za ręce, mieliśmy flagi wszystkich krajów świata i po kolei musieliśmy wypowiadać formułkę: Niech pokój będzie w X (tu wstawialiśmy nazwę państwa, którego flagę akurat wylosowaliśmy). Było to dosyć nużące, a na dodatek padało i było zimno. Szczęśliwie zadbaliśmy z Bobem o dobre nasze samopoczucie i przed ceremonią pokrzepiliśmy się flaszeczką czerwonego półsłodkiego. W zeszłym roku też była taka ceremonia (chociaż bez dziewczyn), ale musieliśmy zabłądzić w trasie i nie dotarliśmy na czas, co bardzo naszą małą grupkę zasmuciło. W tym roku również nie było takiej sekciarskiej ceremonii, ponieważ nie można było znaleźć miejsca, w którym pal pokoju mógłby stanąć, pal więc zostaje, a jak miejsce się znajdzie, to go sobie wkopią sami. Pal palem, ale trzeba przyznać, że dziewczyny spisały się na medal przygotowując dla nas duże ilości przepysznego japońskiego jedzonka. Próbowałam je nawet jeść pałeczkami, ale chyba jestem jeszcze na to za głupia albo nazbyt niezdarna, więc przerzuciłam się na widelec.

Były też akcenty lokalne – Andy z Orhunem (woził nasze bagaże małą śliczną terenóweczką) rozpalili grilla i oprócz mięska przypiekali też ten pyszny serek, który trzeba już tylko było włożyć w pitę i jeść. Coś pysznego. Po takim jedzeniu trzeba się było napić. Zaczęliśmy więc pić, ale wódeczka szybko się skończyła. I co się okazało? Że więcej nie ma, bo Vidmantas zapomniał przywieść z domu. Niewiele więc myśląc (albo raczej wcale) postanowiliśmy z Inselem (koleś w lajkrach) po nią pojechać. Dostaliśmy klucze i wskazówki, wsiedliśmy do samochodu (bardzo głupie), 10 km krętą górską dróżką nad przepaścią i byliśmy na miejscu. Ale co się okazało na miejscu? Że wódeczki nie ma, a Vidmantas teraz dopiero przypomniał sobie, że ją wypił. (W rezultacie odnalazła się jednak, nie wiem jakim cudem, w naszym obozowisku, gdzie wszyscy w najlepsze świętowali zakończenie wyprawy). Nam też się jednak nie nudziło. Znaleźliśmy w lodówce winko i wypiliśmy je ze wszystkich kieliszków, jakie znaleźliśmy w domu. Potem znaleźliśmy też dużo zabawek, z których przygotowaliśmy w salonie małą niespodziankę, a jeszcze później okazało się, że na podwórku jest basen. Jak wróciliśmy, wszyscy oprócz Sigitasa i Vidmantasa już spali. Ci za to bawili się w najlepsze, chociaż Vidmantas był troszkę jakby poturbowany, gdyż w ferworze walki spadł z dwumetrowej skarpy. Potem skrzywdził też mnie – jedyny bolesny siniak na nodze po wyprawie rowerowej, to właśnie siniak po Vidmantasie. Ale co tam – pewnie mi się należało za te wszystkie niespodzianki w jego domu. W zamrażalniku wylądowały też dwa małe pokojowe paliki, które dziewczyny chciały komuś podarować następnego dnia. Nie znalazły ich, więc pomyślały, że pod ich nieobecność ktoś się włamał i je ukradł. Pewnie ktoś, kto bardzo nie chce pokoju na świecie, i komu zupełnie nie przydałby się leżący na kanapie laptop, ani też inne ciekawe sprzęty.

Następnego dnia mieliśmy uczestniczyć w wielkim wydarzeniu – obchodach Międzynarodowego Dnia Pokoju, które odbywały się na ziemi niczyjej (pod opieką ONZ) między granicą grecką i turecką. Przyjechało bardzo dużo zapewne ważnych starych panów, dużo też ludzi w rządowych autkach i dużo żołnierzy. Była scena i mnóstwo krzeseł, a także ludzie, którzy szybko się przemieszczali w nerwowej atmosferze. Czekaliśmy i czekaliśmy i nic się nie działo. W końcu przyjechała taksówka, która miała zabrać nasze rowery na lotnisko. Poszliśmy je spakować i nie było nas może z 15 minut, a jak wróciliśmy, okazało się, że jest już po wszystkim. Nastawiałam się na długą, nudną uroczystość, a tu proszę – zdążyłam tylko na zapalenie świeczek. Potem mer tureckiej części Nikozji (przez środek miasta przebiega granica) zaprosił nas do restauracji na kolację. Całe szczęście, że coś takiego nie zdarza się codziennie, bo z gibkości naszych rowerowych ciał pewnie niewiele by zostało. Dostaliśmy też od mera medale i upominki – ciężko stwierdzić co to właściwie jest (jakieś rękodzieło z gliny, słomy i koralika), ale ma nóżki i można to sobie postawić na biurku. Po kolacji pojechaliśmy do Andy’ego, żeby się trochę obmyć, a potem na lotnisko, skąd nie odesłali nas ani do Turcji, ani do więzienia i chyba w ogóle te pieczątki mało ich interesowały. I tak zakończyliśmy kolejną wyprawę – opaleni, wysportowani, najedzeni i – co najważniejsze – wolni.