Relacje Moniki

BC 2010 w relacjach Moniki Stasiuk

Raport 1, Warszawa – Tbilisi, 20–24.07

Oficjalnie wyprawa „Dookoła Araratu” rusza 25 lipca, ale dla wielu z nas zaczęła się już wcześniej, dla niektórych dużo wcześniej. Bob na przykład podróżuje już od ponad miesiąca. Ja i Maryla wybrałyśmy najgorszy chyba z możliwych sposób dostania się do Gruzji – samochód. Nie za bardzo miałyśmy jednak wybór, między innymi dlatego, że trzeba było przetransportować do Tbilisi CROTO-rzeczy, w tym dwa rowery na wynajem. Przyjechał po nas Raitis, który już wcześniej był kierowcą na CROTO-wyprawach. Ruszyliśmy we wtorek wieczorem przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Turcję, aby w sobotę rano dotrzeć w końcu do Tbilisi. Prawie cztery dni w samochodzie (bez klimatyzacji), niemal bez spania i oczywiście bez mycia. W Bułgarii dołączył do nas Bob, który był od nas znacznie brudniejszy i bardziej śmierdzący, więc od razu wczuliśmy się w wyprawowy CROTO-klimat.
Przez Unię Europejską przejechaliśmy bez żadnych problemów, nie zatrzymywaliśmy się nawet na granicach, bo ich już nie ma, w Turcji musieliśmy kupić wizy, ale również poszło gładko, na wjeździe do Gruzji kompletny zamęt, syf i korupcja, przez co spędziliśmy tam trochę czasu, jednak również wszystko w normie. Potem się zgubiliśmy i z Batumi zamiast do Tbilisi, pojechaliśmy w przeciwnym kierunku, w góry. W końcu znaleźliśmy drogę, co wcale nie było proste i o piątej nad ranem byliśmy w hostelu „Irina”, przerobionego z prywatnego mieszkania. Bardzo klimatycznie. Rowery przywiązaliśmy do poręczy na schodach przez dwa piętra, a śpimy na piętrowych łóżkach w dużych pokojach ze stylowymi meblami. Irina to typowa duża gruzińska mama. Jej praca polega głównie na drzemkach i pogawędkach z gośćmi, z których większość to Polacy.
Z Tbilisi wyrusza z nami 19 osób, reszta dołączy w Erywaniu. Ci, którzy do Tbilisi przyjechali wcześniej, wybrali się na zwiedzanie miasta, my, z busa na zwiedzanie toalet. Na szczęście jest ich tu pięć, więc kiedy wszyscy sobie poszli, mogliśmy się nimi nacieszyć do woli.

Raport 2, Tbilisi – Erywań,  25.07 – 2.08

Pierwszy tydzień wycieczki zdecydowanie nie był czasem relaksu. Dla mnie zaczął się wyjątkowo pechowo, bo zostawiłam w Tbilisi bluzę, a wieczorem okazało się, że nie mam również kijków do namiotu. Odnalazły się u mnie w domu. Maryla dała mi namiot w stylu Bolka i Lolka, w którym mieszkać miał nasz kierowca. On na szczęście woli spać w samochodzie, dzięki czemu nie wylądowałam na bruku.

Zwiedzamy sporo monastyrów. Te jednak w większości stoją na wzgórzach, więc dużo jeździmy pod górę. Pierwszego dnia w Armenii na naszej trasie były aż trzy, zaliczyliśmy dwa, bo drugi sobie odpuściliśmy, a przy trzecim spaliśmy, więc było po trasie. Tylko Sasza chciał odwiedzić wszystkie, ale po drodze do drugiego zorientował się, że nie ma portfela, który najprawdopodobniej zostawił przy sklepie niedaleko pierwszego. Pół dnia spędził na policji, a koło północy policja przyjechała, żeby przesłuchać świadków, czyli nas. Właściwie przesłuchali tylko mnie, a resztę zeznań spreparowali. Rozmawialiśmy trochę po rosyjsku, trochę po angielsku, ale w protokole wpisali, że po rosyjsku, w związku z czym musiałam napisać po rosyjsku, że mówię po rosyjsku. Powiedziałam panu policjantowi, że nie potrafię, na co pan policjant, że nie szkodzi, że on napisze, a ja tylko przerysuję. Jednak i to okazało się za trudne, więc przepisała za mnie Maryla. Pytania były bardzo szczegółowe, jak np. co kupiłam w sklepie, albo czy widziałam jak Sasza jadł loda… Przesłuchanie odbyło się w CROTO-atmosferze, przy kempingowej lampce podłączonej w samochodzie, po uprzedniej dezynfekcji miejscowymi trunkami oraz samogonem z zasobów naszego kierowcy… Tak oto już pierwszego dnia trafiliśmy do akt ormiańskiej policji.

Nazajutrz również zwiedzamy monastyr, a właściwie jakieś po monastyrze pozostałości. Droga przyjemna, niezbyt trudna i niedługa, tylko 40 km. Śpimy nad rzeką, ale Gintas nie chce łowić. Strasznie się leniwy zrobił i chociaż wozi na rowerze wędkę, to wcale z niej nie korzysta. Wieczorem „ognisko” zapoznawcze. Kończy się na grillu, w którym nawet oberżyna nam się nie upiekła, nie wspominając nawet o ziemniaczkach. Jedynie pół cebuli nadawało się do zjedzenia. Podzieliliśmy się. Strasznie zimno. Na szczęście nowy partycypant z Litwy przywiózł z Tbilisi moją bluzę. Uh…

W środę zrobiło się naprawdę interesująco. Po 10km pod górę spotkaliśmy się wszyscy pod sklepem, skąd miał nas poprowadzić pan w terenówce, bo dużo leśnych ścieżek, więc łatwo się zgubić, a tylko terenówką da się tamtędy przejechać. Przyjechaliśmy, terenówka stoi, panowie są, ale wszyscy jakby pijani. W rezultacie wybrał się z nami, na piechotę, pan ze sklepu. Bez problemów mógł za nami nadążyć, bo prawie cały czas pchaliśmy rowery. Zostawił nas po jakichś 10km. Powiedział, że mamy jechać cały czas prosto, główna droga, zresztą nie miało być z tym problemów, gdyż jak twierdził, droga jest tylko jedna. Pogubiliśmy się bardzo szybko. Droga rozwidliła się na dwie, co więcej, powinniśmy skręcić w tę mniejszą. W kilka osób zjechaliśmy kawałek w złą stronę, ale Maryla przysłała mi smsa, żebyśmy wracali. Niestety część grupy była już za daleko, więc pogubili się na dobre. Na rozstaju dróg dostaliśmy od babuszki gorące ciasteczka. Od tej pory postanowiliśmy trzymać się razem. Droga masakryczna, choć pięknie. Prowadziliśmy rowery nie tylko pod górę, ale również w dół. Horst przewrócił się trzy razy i dość mocno poturbował, trzeba więc było zadzwonić po samochód, żeby go zawiózł na nocleg. Piękne miejsce, górski kurort, śpimy w namiotach pośród domków, a pod prysznic chodzimy do SPA. Odbywają się tam pod wieczór zabiegi relaksacyjne. Kiedy  przychodzimy po kolacji, żeby odświeżyć się przed snem, na stole leży półnaga kobieta, a druga robi jej peeling winogronowymi pestkami. Gawędzimy sobie. Daje nam telefon i mówi, że jak będziemy w Erywaniu, możemy podzwonić, to przyjdzie nas oskrobać. Bobowi też przyda się jakiś zabieg, bo również się wywrócił i poturbował, bezkrwawo, ale chyba poważniej niż Horst, bo nie może ruszać ręką. Miał przynajmniej wymówkę, żeby się nie myć.

Kolejny dzień to ponownie nierowerowe igraszki. Połowa grupy oszukiwała i na przełęcz Sarum, prawie 1840 m. w górę, podjechali samochodami, cwaniaki. Ciężko. Upał i szuter. Po przełęczy zjazd, a potem kolejny podjazd, niemal na tę samą wysokość. Na miejsce noclegu, koło chatki z osłem i wodopoju dla świń, zajeżdżamy dobrze po zmroku. Biega tu też Szarik i zjada plastikowe torebki. Jest zimno i ciemno. Śpimy zaraz obok drogi na niewielkim kawałku względnie płaskiej trawy. Bob czeka z winem, a kierowca robi mi kolarski masaż. Za młodu był sportowcem, rowerzystą, ale podczas treningu mocno rozbił głowę i musiał zakończyć sportową karierę, a że lubi pojeść słodkiego, to zaczął tyć i teraz wygląda jak wielki wesoły budda.

Piątek zdecydowanie wynagrodził nam czwartkowe trudy. Najpierw 30 km góra-dół po górskich zboczach, a potem kolejne 30 km zjazdu. Jedynie ostatnie 4 km to podjazd do monastyru, przy którym nocujemy. Wynikły jednak jakieś problemy, bo to muzeum i generalnie nie można tam stawiać namiotów, ale przyjechał Sigitas, pojechał gdzieś z jakimś panem i okazało się, że już można. Niestety okazało się również, że jako jedyna z całej grupy nie dostałam wizy do Iranu. W ambasadzie nie chcieli powiedzieć dlaczego, ale Bob mówi, że oni zanim dadzą wizę, lubią od czasu do czasu sprawdzić kandydata w Internecie, i że być może natknęli się na moje lubieżne zdjęcie na Facebooku. Gintas wciąż nie łowi, choć niedaleko płynie rzeka…

W sobotę 50-kilometrową trasę pokonujemy w szybkim tempie i już o godz. 3 jesteśmy nad jeziorem Sewan, na kempingu w stylu PRL-u, gdzie relaksujemy się do wieczora na plaży. Pełno tu obleśnych facetów, u których odkryliśmy dziwne upodobanie do zabaw w piasku… Po zachodzie słońca przychodzi w odwiedziny Zdzisiu z ekipą i oczywiście alkoholemJ Potem zjawia się kolejna butelka i kolejna, później raki, więcej raków i jeszcze ktoś przynosi nam raki, na skutek czego biesiadujemy do późnej nocy. Kierowca zrobił sobie z mojego ręcznika serwetkę (wybierałam się pod prysznic, ale w zaistniałych okolicznościach nie dotarłam) i potem śmierdziało mi w namiocie rybą. Nie był to jednak mój największy problem tej nocy…

Jedziemy do Erywania. Mamy do wyboru dwie trasy, krótszą główną drogą i dłuższą, mniejszą i z dziurami.  Wybieramy asfalt. Robimy też postój na lunch i drzemkę na trawie. Długi zjazd. W mieście nie gubimy się za bardzo i już przed godz. 4 jesteśmy na miejscu, w hostelu znajdującym się w prywatnym mieszkaniu. Musimy jednak rozejść się jeszcze po sąsiadach, bo w jednym się nie mieścimy. Ja, Maryla, Sigitas i biuro mieszkamy w pokoju syna właścicielki i biedny chłopak musi spać na podłodze w salonie. Nie tylko on zresztą. Pełno tu ludzi, którzy rozkładają się gdzie popadnie, a że pokoje w większości są przechodnie, zero prywatności. Co gorsza w naszym pokoju jest komputer. Wredna kobieta wyłączyła mi go bez ostrzeżenia, jak ładowałam zdjęcia, „bo to jej komputer”. Ogólnie jest raczej opryskliwa i przypomina babę Jagę. Jest mała, czarna, gruba i nawet ma pypeć na nosie.

W Erywaniu spędzamy dwa dni. Generalnie nudy. Maryla walczy z ambasadami o wizy i pozwolenia. Zaniosła też mój paszport do ambasady Iranu, może nie natkną się tym razem na moje fotki, a że straszny tu bajzel, miejmy nadzieję, że jakimś trafem dadzą mi wizę…

Raport 3, Erywań – Akhalcikche, 3–29.08

Uh, działo się… Tak się działo, że nie było nawet kiedy popisać. W skrócie!
W Armenii ciekawie, chociaż bywało ciężko. Postanowiliśmy przechytrzyć system i korzystając z panującego tu „chaosu biurowego” jeszcze raz ubiegać się dla mnie o wizę do Iranu, w nadziei, że wieści z Teheranu o uprzedniej odmowie tu nie dotrą. Nakłamałam w podaniu oczywiście, że nic takiego nie miało miejsca. I… o dziwo, udało się, choć nikt nie wie jak to się stało. Jako jedyna dostałam też wizę tranzytową, reszta – turystyczne.
Łowiliśmy z miejscowymi ryby. W końcu wujek Gintas dał się namówić, wyciągnął wędkę, nazbieraliśmy robaków i pojechaliśmy nad jezioro. Wokół wilki i żmije, chmary komarów i psy. Litwini chcieli tam spać, nanieśli nawet chleba i kiełbasy na kolację, ale jak zaczęło gryźć i wyć, szybko się zwinęli. Wujek złapał dwie małe rybki, które uwolnił, i jedną dużą – niestety sama się uwolniła, zjadając tylko robaka. Na tym zakończyliśmy połowy.
Muszę też wspomnieć historię z namiotem – ku przestrodze, poza tym to wesoła historia, choć niekoniecznie dla mnie. Być może już o tym pisałam, ale ma ona dalszy ciąg, więc przypomnijmy. Zabrałam z domu namiot. Nie sprawdziłam, czy jest kompletny, czy nie ma grzyba, albo jakichś znaczących usterek. Pierwszej nocy okazało się, że nie ma kijków. Przez dziesięć dni spałam w namiocie sprzed 20 lat przeznaczonym dla naszego kierowcy Giorgia, w oczekiwaniu na kijki, które odnalazły się u mnie w domu. Dostałam kijki, otwieram torbę i co się okazuje…? Kijki nie dość, że połamane to w dodatku niekompletne. Zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, w końcu to nowy namiot, poza tym nie przypominam sobie, żebym go połamała na ostatniej wycieczce. Myślałam i myślałam, aż w końcu przyszło mi na myśl, że coś jeszcze jest nie tak, bo mój namiot jest żółty, a ten, który tu przywiozłam – zielony… Tak oto wyszło na jaw, że zabrałam stary, popsuty namiot… w dodatku bez kijków. Skończyło się więc na namiocie Giorgia, trochę spałam w samochodzie, a w końcu przeprowadziłam się do wujka Gintasa, który ma czteroosobowy pałac, a śpi w nim sam.
Mieliśmy też przygody krajoznawcze. Tatew… Kto był ten wie… Uh, pogubili się wszyscy, a w zasadzie zgubiliśmy się grupowo. Dzień zaczął się przyjemnie, trasa jak zwykle przez góry, po drodze kąpiel w gorących źródłach, pogawędki z miejscowymi… Telefon od Sigitasa, że droga jeszcze daleka, i że pan podrzuci nas kawałek ciężarówką, bo zaczęło się ściemniać. Znaleźliśmy ziła, musieliśmy jednak trochę poczekać, aż przyjedzie benzyna. Załadowaliśmy się wszyscy z rowerami i pojechaliśmy… Śmierć w oczach. Wąska górska ścieżka nad przepaścią, samochód ledwie się na niej mieścił, musieliśmy mocno przechylać się na jedną stronę, żeby się za bardzo nie rozbujał w złym kierunku, do tego rowery wbijały nam się w nogi, a żeby nie było za miło, zaczęło padać. Na koniec, dla większej naszej rozrywki, pan zrobił obrót o 180 stopni i dopiero wtedy nas wysadził. Zaczęliśmy podchodzić pod górę, pchając rowery oczywiście, stromo, zimno i prawie ciemno. W dodatku Horst łajza szedł za mną i lamentował, mimo iż jego rower prowadził wujek Gintas na zmianę z Sigitasem. Tylko brać i lać… Zrobiło się już całkiem ciemno, kiedy okazało się, że zgubiliśmy ścieżkę. Znaleźliśmy w końcu właściwą, ale i tak dojście do monastyru Tatew, przy którym spaliśmy zajęło nam jeszcze dwie godziny, ogółem cztery. Na miejscu byliśmy koło pierwszej w nocy. Wyjechała po nas nawet terenówka, która również miała trudności na tej drodze. Nie chciało mi się już rozkładać namiotu, więc zrobiłam sobie kwaterę na tyłach naszego busa, którym podjechaliśmy do pobliskiej restauracji, gdzie zażywaliśmy kultury do trzeciej nad ranem… Interesujący dzień.
Maryla z Giorgim mieli też ciekawe doświadczenie szpitalne. Pojechali odwiedzić Zdzisia, który zaniemógł – trafił pod opiekę ginekologa – naczelnika czy dyrektora szpitala. Ten zaprosił ich do siebie do gabinetu, aby pochwalić się cytrynką, która hoduje od dwudziestu lat. Dostali tez prezenty, Maryla gumowe klapeczki, Gio – zestaw prezerwatyw na każdą okazję…
Przed wjazdem do Iranu relaksowaliśmy się w Meghri. Nie było lekko, bo każdy coś tam pędzi, a szczególnie lubują się w 60-70% samogonie, który nie wiedzieć skąd, jak i dlaczego stale się gdzieś pojawiał. Ciężko było nawet w trzeźwości zrobić zakupy. Wybrałam się do sklepu, a tam właściciel z żoną łoją poranną wódeczkę, zakąska, zapitka, wszystko elegancko i zanim się zorientowałam i skończyłam zakupy, byłam już po pięciu kieliszkach/szklaneczkach… Potem 3 km piechotą do domu, a upał straszny, ponoć 45C i już nic więcej nie było mi tego dnia potrzeba…

Również w Iranie na brak rozrywek nie mogliśmy narzekać. Już pierwszego dnia złapała mnie policja, kazała przywdziewać łaszki, a także zabroniła pić wody do dziewiątej wieczorem – RAMADAN. Jasne…  Pierwszej nocy rozstawiliśmy namioty w parku w środku miasta, poszliśmy jeść, a kiedy wróciliśmy, okazało się, że na podobny pomysł wpadło dużo ludzi. Irańczycy, którzy przez cały miesiąc, od wschodu do zachodu słońca nie mogą jeść ani pić, wychodzą całymi rodzinami do parków – z namiotami, w których śpią, i urządzają sobie pikniki. Nocny piknik to również tutejszy ekwiwalent dyskoteki, a kiedy Irańczyk chce napić się alkoholu – w większych ilościach – jedzie na wycieczkę do Armenii. Albo, tak jak my, organizuje coś sobie na lewo, co swoją droga wcale nie jest proste. Najpierw skierowano nas do apteki po spirytus, który można rozrobić z wodą, potem zamiast wódki przynieśli nam narkotyki, aż w końcu, kiedy po kolacji wracaliśmy już do parku, czekała na nas taksówka i siatka puszek z wódką. Janek zakupił jedną, nawiązał znajomości, po czym wróciliśmy do siebie i ryzykując utratą wolności do lat…? rozpiliśmy, co było. Dla zasady. A właściwie dla złamania zasady. Pijemy ukradkiem, jadamy też ukradkiem, choć raz znaleźliśmy nawet zakamuflowany bar z gazetami w oknach, w którym mogliśmy pojeść ciepłego w środku dnia. Innym razem, stróż w jakiejś fabryce zaprosił nas na przekąski, ugotował nam nawet w czajniku trzy jajka… Kolejnego wieczoru sami gotowaliśmy, wujek kupił po drodze rybią głowę i dodatki, poszliśmy do restauracji, zapytaliśmy czy możemy skorzystać z kuchni, zgodzili się, ugotowaliśmy więc rybną zupę. Ja i Marylą skrobałyśmy ziemniaczki i marchewkę, wujek dosalał i generalnie czuwał nad sytuacją. Wyszło nam bardzo smaczne. W Maku, ostatnim irańskim mieście na naszej trasie, odbyłam z jednym dziennikarzem dysputę na temat domniemanej szkodliwości alkoholu. Powiedział, że napisze o tym w gazecie, następnym więc razem, kiedy nie wpuszczą mnie do Iranu, nie będzie zagadką dlaczego…
Mieliśmy już trochę dość Iranu, zasłaniania ciała i w ogóle wszechobecnych zakazów, więc z ulgą wjechaliśmy do Turcji. Niektórzy nawet dzień wcześniej, bo nie mogli już wytrzymać bez piwa. Główną atrakcją w Turcji i ideą przewodnią naszej tegorocznej wyprawy było wejście na Ararat (5136 m n.p.m.), mityczną górę, na której osiąść miała arka Noego. Zatrzymaliśmy się na kempingu Murat, skąd część grupy pojechała na rowerach do Wan, a my poszliśmy na górę. Do naszej grupy dołączyli też dwaj chłopcy Niemiec i Austriak, tzw. Fredzio i Franio. W obawie przed nudą zabrałam chiński słowniczek, żeby w razie czego się pouczyć i tak się złożyło, że Francis, który w połowie jest Chińczykiem, parę lat temu uczył się w Pekinie na tym samym uniwersytecie co ja, w dodatku w tym samym budynku. Mogliśmy więc sobie trochę pokonwersować i pouczyć się słówek… być może to objawy choroby wysokościowej. W pierwszym obozie, na wysokości 3200 m chłopcy grali we frisbee, 1000 m wyżej już się nie dało – za mało miejsca, za dużo ludzi, a do tego rozpadliny. Bawiliśmy się więc w rzucanie kamieniami do rzuconych kamieni… Ciekawa gra. Pierwszy i drugi dzień wspinaczki to bardziej spacer niż wspinanie. Mieliśmy więc sporo czasu na aklimatyzację. Nasz bagaż niosły konie, gotował dla nas Mehmet (jeden z wielu Mehmetów), do tego razem z naszym przewodnikiem, który umiał powiedzieć po angielsku może ze cztery słowa, śpiewali kurdyjskie piosenki, a nawet tańczyli. Trzeciego dnia wstaliśmy o pierwszej w nocy, szybkie śniadanie (chleb, ser, oliwki i ciastka z herbatą) i wspinaczka na szczyt, która zajęła nam pięć godzin. Pierwsza część drogi, w porównaniu z podejściem z rowerami pod Tatew – łatwizna. Choć zimno i dosyć wietrznie. Ciężko zrobiło się dopiero kiedy zaczął się śnieg i trzeba było zakładać raki. Zaczęłam odmarzać, więc przewodnik dał mi swoje rękawiczki i chustę. Na szczyt dotarliśmy koło szóstej, było już jasno i słonecznie. Mieliśmy szczęście, bo poprzedniego dnia kilka grup musiało zawrócić przed samym szczytem. Ponoć był taki wiatr, że nie dało się iść. Tak twierdzili Francuzi. Rosjanie doszli, choć było im nieprzyjemnie, a na górze nic nie było widać. Zrobiliśmy kilka zdjęć, wypiliśmy litewski mocny trunek, po czym udaliśmy się w drogę powrotną do obozu nr 2. Tam trochę się przespaliśmy, bo byliśmy dość zmęczeni, pojedliśmy ciastek z herbatą i zaczęliśmy schodzić do samego dołu, skąd na kemping zabrał nas samochód. Zaginęło przy okazji kilka toreb, z czego większość znalazła się dosyć szybko, ostatnia – po tygodniu… na Ukrainie… Po wspinaczce odpoczywaliśmy dwa dni. Spaliśmy, jedliśmy i cierpieliśmy z powodu bólu mięśni ud – od schodzenia. Ja w dodatku dowiedziałam się dużo o kurdyjskim sposobie robienia interesów. Dostałam nawet propozycję pracy. Rozważę.
Kolejny tydzień to co prawda piękne góry, rzeki i tak dalej, ale za to wściekłe psy pasterskie i paskudne bachory, które lubią sobie porzucać kamieniami. Musieliśmy się w związku z tym również wyposażyć w kije i kamienie… Na rzecz szybszego wjazdy do Gruzji, a raczej wyjazdu z Turcji, która w tym roku niezbyt nam się podobała, zrezygnowaliśmy z dnia odpoczynku. Jeszcze ostatniej nocy spotkała nas bardzo miła niespodzianka, kiedy byliśmy już w namiotach, większość spała, przyjechało wojsko, wyposażone jak na bandytów i kazało nam się przenieść na drugą stronę jezdni, dosłownie, bo tam, gdzie się rozbiliśmy, z jakichś względów, rozbijać się nie można. Często słychać tu też strzały, a czasami nawet wybuchy. Wesoła okolica generalnie.
Teraz jesteśmy już w Gruzji, w kraju, gdzie nie obchodzi się Ramadanu, z czego bardzo jesteśmy zadowoleni. Odpoczywamy w Achalcikche. Gospodarz pokazał nam dzisiaj małą prywatną fabryczkę brandy. Oczywiście skosztowaliśmy trunku. Byliśmy też na mszy w katolickim kościele (to w zasadzie prywatny dom), którą odprawiał po gruzińsku znajomy ksiądz. Wujek Gintas ostro przysypiał. Potem poszliśmy na bazar, a wieczorem do gorących źródeł i obserwatorium pooglądać gwiazdy… Tak tu sobie odpoczywamy.