Dookoła Świata

ROWEROWA WYPRAWA DOOKOŁA ŚWIATA

 

Seattle (06.08.1998) – Tokio (24.01.2000)

„Let’s dream, it’s time.” Trudno streścić w paru zdaniach coś, co trwało prawie dwa lata. Trudno opowiedzieć w kilku słowach wrażenia z tego czasu na rowerze, jeżeli każdego dnia działo się tak wiele, że już historia jednego dnia byłaby materiałem na dłuuuugą opowieść. A dni tych było 534! Kilka faktów.
Dla mnie wyprawa rozpoczęła się 16 czerwca 1999 roku w Szczecinie. W tym dniu dołączyłem do dziesięcioosobowej międzynarodowej grupy rowerzystów, która przejeżdżała akurat przez Polskę na trasie dookoła świata. Czwórka z nich (w tym jeden Polak – Sławek Płatek z Radomia) miała za sobą prawie roczną podróż przez obie Ameryki i Afrykę Zachodnią. Pozostali, podobnie jak ja, dołączali się gdzieś na trasie. Wyprawa miała charakter otwarty. Oznaczało to, że każdy, kto czuł się na siłach (fizycznych, psychicznych i finansowych), mógł się przyłączyć.

NA TRASIE
Celem wyprawy była Japonia. Nowy Rok 2000 mieliśmy powitać na Placu Pamięci w Hiroszimie. Trasa wyprawy wiodła przez całą Azję, przy czym nie była to wcale najkrótsza trasa. Nie chodziło tutaj bynajmniej o bicie jakichkolwiek rekordów. Codziennie przejeżdżaliśmy średnio 80km – dystans bardzo przeciętny. Wszystko jednak zależało od ukształtowania terenu – zdarzały się dni, że udawało się pokonać nawet 180km, ale były też takie, że z trudem przejeżdżaliśmy 50. Pewne fragmenty trasy pokonywaliśmy za pomocą innych środków transportu. Pomiędzy Szczecinem a Tokio przejechałem dystans około 25.000km, z których „w nogach” mam około 13.000.
Nasze rowery stanowiły małe domki na kółkach – z pełnym załadowaniem: śpiwór, namiot, narzędzia, części zapasowe, leki, odzież itd. Rower ważył około 45kg. Trasa wiodła z Polski najpierw do Obwodu Kaliningradzkiego, a potem na Litwę. Tam wzięliśmy kurs na południe i przez Białoruś, Ukrainę, Rumunię, Bułgarię dotarliśmy do Grecji. W Atenach wsiedliśmy na statek, którym przepłynęliśmy do Haify w Izraelu. Stamtąd ruszyliśmy przecinając palestyński obszar Zachodniego Brzegu Jordanu aż do Jerozolimy. Dalsza trasa prowadziła przez Jordanię do Syrii, gdzie mieliśmy dość poważne problemy z przekroczeniem granicy (Syria, podobnie jak wiele innych państw arabskich bojkotuje Izrael i osoby, które przebywały w tym kraju nie mają wstępu do Syrii; istnieje jednak parę możliwości, aby obejść te przepisy). W Syrii skierowaliśmy się na północ i dotarliśmy do granicy z Turcją. Tutaj znowu obraliśmy kierunek na wschód, którego mieliśmy się już trzymać prawie cały czas, aż do końca wyprawy. Kolejno przemierzaliśmy góry Kurdystanu we wschodniej Turcji, Iran od Tabriz po Zahedan, Pakistan od Qetty po Lahore, Indie od Armitsar po Imphal (udało nam się dostać pozwolenie na wjazd do trudno dostępnej prowincji Manipur w północno-wschodnich krańcach Indii).
Potem nasza droga wiodła do Birmy. W kraju tym rządzonym od kilkudziesięciu lat przez mający „twardą rękę” wojskowy reżim, udała nam się rzecz niebywała – dostaliśmy wizy z pozwoleniem na przemierzenie kraju wraz z przekroczeniem, zamkniętych normalnie dla obcokrajowców granic lądowych. Przez trzy tygodnie naszej podróży przez Myanmar (oficjalna nazwa Birmy) towarzyszyła nam eskorta wojskowa, czuliśmy się jak w przysłowiowej „złotej klatce”. Żołnierze organizowali nam noclegi, żywność, a nawet atrakcje turystyczne, ale nigdy nie byliśmy sami. Kontakt z miejscową ludnością był mocno ograniczony. To były niesamowite trzy tygodnie! (Więcej na ten temat w reportażu opublikowanym na łamach „Magazynu Rzeczpospolitej” 21.07.2000.
Birmę opuściliśmy przekraczając rzekę Mekong, która wyznacza granicę kraju z Laosem (rejon ten jest centrum słynnego Złotego Trójkąta).
Z Laosu mieliśmy jechać do Wietnamu, a potem do Chin. Oba te kraje robiły nam jednak trudności z wystawieniem wiz. W końcu udało nam się jakoś wjechać do Chin, gdzie już spiesząc się przemierzyliśmy trasę od Kunming do Szanghaju. W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia zaokrętowaliśmy się na statek, który przewiózł nas z Chin do Japonii. 31 grudnia 1999 roku, tak jak to było planowane dotarliśmy do Hiroszimy. To był oficjalny koniec wyprawy. Potem jeszcze trochę czasu zajął przejazd prawie 1000-kilometrowej odległości do Tokio, skąd samolotem wróciłem do Polski – był to 24 stycznia 2000 roku.

CROTOS
O całym przedsięwzięciu dowiedziałem się przypadkowo przez internet. Ludzi, z którymi spędzić miałem siedem najbardziej intensywnych miesięcy mojego życia poznałem dopiero w dniu naszego spotkania w Szczecinie. Wcześniej znaliśmy się tylko przez pocztę elektroniczną. Okazało się, że grupa stanowi niezwykłą mieszankę i można o niej powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że są to profesjonaliści.
Reprezentowaliśmy siedem krajów, wśród nas były cztery kobiety, najmłodszy z nas miał 22, a najstarszy 63 lata. Był wśród nas profesor ekonomii, doktor fizyki, ale również pracownik budowlany, czy sprzedawca warzyw. Każdy posiadał jakieś cechy, czy umiejętności, które potrzebne były całej grupie. Wzajemnie się uzupełnialiśmy i pomimo nieuniknionych konfliktów, byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Różnice w naszej grupie były oczywiste. Co nas jednak łączyło? Wszyscy byliśmy amatorami. I to takimi przez duże „A”! Amatorami, których połączył wspólny cel i pragnienie spełnienia Marzenia (też przez duże „M”). Łączył nas również fakt, że sytuacja finansowa właściwie każdego z nas była, delikatnie rzecz ujmując, kiepska. Paradoksalnie jednak, brak pieniędzy sprawił, że naszym udziałem stało się wiele wspaniałych przeżyć, których z pewnością nie doświadczylibyśmy, gdybyśmy nie musieli liczyć się z każdym groszem.
Nasze życie w trakcie wyprawy z całą pewnością nie przypominało życia przeciętnego turysty. Określaliśmy się mianem „crotos”, co w argentyńskim slangu oznacza „włóczęgę”. Nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spali następnego dnia. Dzień się kończył i należało znaleźć nocleg. Najczęściej rozkładaliśmy po prostu namioty. Jeżeli jednak nie było takiej możliwości, szukaliśmy schronienia na policji, straży pożarnej, szkołach, czy też w świątyniach najróżniejszych wyznań. Często też zapraszani byliśmy do domów prywatnych. Podróżowanie na rowerze sprawia mianowicie, że nikną bariery między miejscową ludnością – widzą oni zmęczonego człowieka, któremu trzeba pomoc, a nie turystę, którego trzeba oskubać. Zaledwie kilka nocy spędziliśmy w normalnych, płatnych hotelach. Podróżowanie na rowerze sprawia również, że oprócz bardzo ciekawego miejsca „A” i równie interesującego, tłumnie odwiedzanego przez zagranicznych turystów miejsca „B”, widzi się to prawdziwe życie – często o wiele ciekawsze niż najwspanialsze zabytki – toczące się pomiędzy tymi punktami.I CO Z TEGO WYNIKŁO?
Nasza wielomiesięczna wyprawa była nie tylko wspaniałą podróżą przez egzotyczne kraje, ale również świetną szkołą życia. Codziennie uczyliśmy się na własnej skórze, że:
•  ludzie na całym świecie są bardzo różni – bycie różnym nie jest jednak złe, należy nauczyć się akceptować innych, nauczyć się tolerancji;
•  nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze można znaleźć rozwiązanie, nawet w najtrudniejszej sytuacji;
•  ważniejsza od siły fizycznej jest siła woli – powodzenie większości przedsięwzięć zależy przeważnie od tego jak bardzo nam na tym zależy;
•  trzeba mieć marzenia i próbować je realizować – to marzenia powodują, że życie jest ciekawsze;
•  najtrudniejszym jest podjęcie decyzji, zrobienie pierwszego kroku, sama jej realizacja jest znacznie łatwiejsza niż mogłoby się wydawać na początku.
Można powiedzieć, że wszystkie dni wyprawy były podobne do siebie, bo przecież codziennie stawaliśmy przed podobnymi prozaicznymi problemami: przejechać kolejne kilometry, pokonać kolejną górę, znaleźć coś do jedzenia, znaleźć miejsce na nocleg. Była to jednak monotonia tylko pozorna. Każdy dzień przynosił ze sobą mnóstwo doświadczeń. Każdy dzień sprawiał, że czułem wręcz namacalnie Pełnię Życia.
Wyprawa się skończyła. Okazuje się jednak, że „codzienne” życie może być wcale nie mniej pasjonujące, niż to w czasie podróży. Wszystko zależy tylko od nastawienia. Spełniłem swoje Marzenie, a spełnione marzenia sprawiają, że wszystko wydaje się być możliwym. Niektórzy mówią, że spełnione marzenia dają siłę, aby marzyć o rzeczach jeszcze większych. A więc „let’s dream, it’s time”!
Waldek Grabka
Bielawa, 28.07.2000