Relacje uczestników

 
Rafał Siadak, lat 19
Koszalin

Jestem uczniem piątej klasy Technikum Elektronicznego. W wyprawie brałem udział na trasie od Rucianego-Nidy na Mazurach do Patras w Grecji.
Zawsze chciałem pojechać gdzieś daleko. O wyprawie z Nordkappu do Olimpii dowiedziałem się przez przypadek. Od razu wiedziałem, że to będzie ta moja pierwsza daleka podróż. Nigdy jej nie zapomnę. Przez dwa miesiące robiłem to, co kocham. Poznałem ludzi, z którymi łączy mnie wspólna pasja. Wielonarodowość wyprawy była jej wielkim atutem.
Zaczęło się od przeczytania książki z relacjami polskich podróżników. Nastepnie dowiedziałem się o wyprawie i już wiedziałem, że to będzie moja daleka podróż. Poznałem obyczaje ludzi z innych krajów, w których jeszcze nie byłem. Najciekawszym odcinkiem była południowa część Polski – głównie ze względu na ciekawe krajobrazy, dużą ilość mijanych po drodze zabytków, a przede wszystkim trafne poprowadzenie trasy po leśnych ścieżkach, co w tak dużym kraju jak Polska nie jest proste. Najlepiej wspominam piękne widoki Ojcowskiego Parku Narodowego, dolinę przepływającego Dunajca. Niemniej jednak (w przyszłości) swoim dzieciom opowiem, jakie wrażenie wywarł na mnie widok Stolicy Macedonii – Skopje. Oglądałem te miasto z pobliskiej góry, na której znajdował się wielki – bo ponad sześćdziesięciometrowy krzyż.
Była to pierwsza tak daleka wyprawa w moim życiu, aczkolwiek jestem pewien, że nie ostatnia. Polecam wszystkim!!!

Andrzej Staśkiewicz, 36 lat
Brzeg

Cześć!
Jestem wiceprezesem Brzeskiego Klubu Miłośników Aktywnego Wypoczynku „Na Przełaj”. W zimie na co dzień redaguję gazetkę rowerową, od lat jeżdżę w różne miejsca Polski.
Chcę Wam przedstawić relację z mojej ostatniej i najdłuższej wyprawy.
To był wyjątkowy, nietypowy wyjazd. Bez długotrwałych przygotowań, kupiłem tylko mapy, wysłałem zgłoszenie i w drogę. Bez żadnych sztywnych planów. I wyszła najdłuższa wyprawa, bo trwająca aż 37 dni. Nietypowo, bo połowa trasy w zorganizowanej wspaniałej, międzynarodowej grupie. A z Belgradu zupełnie samotnie…
Pierwsza część (od 19 lipca do 4 sierpnia) to jazda w grupie: od polskiej granicy do Belgradu. Konkretnie od Szczawnicy, przez przełom Dunajca, pod Trzema Koronami, dalej przez Słowację, m.in.: Słowacki Raj i Koszyce, dalej Węgry – Tokaj i wzdłuż rzeki Cisy do Szeged, tam dzień przerwy i dalej przez Wojwodinę w Serbii, aż do Belgradu.
Był to wspaniały międzynarodowy peleton: od kilkunastu do kilkudziesięciu Polaków, tyluż Litwinów, dwójka Amerykanów, Włoszka, Łotyszka, Austriaczka i kilku Niemców oraz Szkot z Walii. Po drodze dołączali Słowak, Węgrzy i Serbowie… Istna wieża Babel, bo choć oficjalnym językiem odpraw był angielski, to prywatnie trzeba było używać polskiego, niemieckiego, rosyjskiego – na tyle, ile kto co umiał – oraz dodatkowo warto było znać język gospodarzy, a Ci co kilka dni się zmieniali…
BaltiCCycle to seria rajdów organizowanych przez litewską organizację rowerową LDB wspólnie z sąsiadami. Rok wcześniej do BaltiCCycle przyłączyło się Stowarzyszenie Podróżników CROTOS z Warszawy i zorganizowali rajd z Warszawy do Wilna. W roku 2004 impreza nabrała charakteru światowego.
Grupa ruszyła z Przylądka Północnego już 11 maja, w czternastosobowym składzie. Jechali na południe, jedni się przyłączali, inni odłączali, grono się powiększało, do ponad 50 osób w Polsce. Ja dołączyłem w Szczawnicy. Celem grupy jest Olimpia (dotrą tam 29 sierpnia na zakończenie olimpiady).
Bagaże wiózł nam bus z przyczepką. Każdego wieczoru i o poranku odbywała się odprawa, dostawaliśmy kserokopie mapek z naniesioną trasą. W każdym kraju był inny przewodnik – najlepszy był Sławek w Słowacji – oprócz najlepszych map malował nam farbą strzałki na drodze.
Trasy można było pokonywać, jak kto chciał. Byli tacy, co świadomie wydłużali sobie dzienne odcinki, byli i tacy, co wracali po ciemku. Jedni szukali skrótów i tras w dolinach rzek – a inni wyszukiwali cyklotrasy MTB i najwyższe przełęcze. Tak przynajmniej było w Słowacji. Najczęściej przejazdy odbywały się w małych grupach, by spotkać się wieczorem lub w jakimś punkcie zbornym.

Joanna Mikulska, lat 21
Warszawa

„Dołącz do nas! Do wzięcia udziału w wyprawie mogą zgłaszać się wszyscy, którzy marzą o przeżyciu Wielkiej Przygody. Każdy otrzyma mapę z zaznaczoną trasą i miejscami wartymi zwiedzenia. Każdy sam decyduje jak szybko jedzie. Grupy spotykają się dopiero na noclegu.” To fragment informacji, który przeczytałam na początku lipca w gazecie.
Sprawdziłam termin trasy. Pasował mi tylko odcinek z Warszawy do Wieliczki, ale pomyślałam, że spróbuję. Ryzyko było podstawowe, bowiem w ogóle nie wiedziałam, z jakiego typu wyprawą będę miała do czynienia. Nie znałam nikogo ani z uczestników, ani też z organizatorów. Na samotne wieczory spakowałam do sakw Pratchetta. Nocleg w Warszawie był miejscem gdzie dołączało się najwięcej osób. Ze stolicy wyruszyliśmy 10 osobowymi grupami. I w zasadzie taki układ zachował się już do końca wyprawy. Mimo, że nie było obowiązku organizowania się w jakiekolwiek grupy, każdy przecież mógł jechać indywidualnie, już w trakcie pierwszego dnia ukształtował się skład naszego wyczynowego „teamu”. Jednak po całym dniu jazdy, na noclegach, integracja była stuprocentowa. Choć w wyprawie uczestniczyłam zaledwie tydzień poznałam ciekawych ludzi – Polaków i obcokrajowców, z którymi kontakt utrzymuję do dziś. Ostatnio wróciliśmy z wyjazdu narciarskiego. Do Pratchetta nawet nie zajrzałam. Książkę pożyczyłam koledze, który jechał z wyprawą do Serbii.

Leon Świeczak, 52 lata
Józefów

To moja pierwsza wyprawa rowerowa, trwała od 17 sierpnia do 4 września.
Uprawiam piękny zawód agenta ubezpieczeniowego. Mam kontakt z wieloma ludźmi. Właśnie w ten sposób dowiedziałem się o wyprawie Nordkapp – Olimpia – Ateny 2004.
Od tego momentu głowę miałem zajętą tym, jak się znaleźć w Grecji. Nawiązałem kontakt z Waldkiem Grabką, który bardzo mi pomógł. Dzięki za wszystko! Wyszukałem dojazd do Grecji – samochód-chłodnia. Sympatyczny kierowca dowiózł mnie i zostawił na rozdrożach autostrady Saloniki – Ateny – Veria. Wysiadłem z chłodni w czterdziestostopniowy upał. Przejechałem rowerem 500 m (45 kg bagażu) i zabrakło powietrza w obu kołach. Dziewięć łat w jednej gumie – została u mnie na pamiątkę. Pojechałem dalej samotnie do Katerini/Palari przez Aleksandrię – piękny kurort, przecudowne pejzaże, ale też ciężkie pchanie i spacerowe podjazdy, dalej szybkie zjazdy. Tak samotnie goniłem grupę będąc w kontakcie z Waldkiem. Spałem w hotelach pod wieloma gwiazdkami „u zająca”.
Najdłuższa dzienna dawka kilometrów to 105 km do Stomio, autostradą nad morzem. Jadąc cudownymi trasami w górach i nad morzem (z kąpielą), dojechałem do grupy w miejscowości Kadritsa. Jechałem dalej ze wspaniałymi ludżmi z wielu państw, tak aż do Aten, przez Patrę i Olimpię. Przepiękne Ateny ze swoimi zabytkami. Bardzo miła atmosfera i… przewodniczka Ilia – Greczynka, którą chciałbym jeszcze raz spotkać.
Idylla rowerowa trwała trzy tygodnie. Powrót do Warszawy około 1 w nocy i od Pałacu Kultury 20 km rowerem do domu – to piękne zakończenie. Największy ból, jaki przeżyłem, to ból rąk „od konwersacji”. Mimo braku doświadczenia i nieznajomości języka przeżyłem cudowne chwile. Jedne z piękniejszych w moim 52-letnim życiu. To był początek przygody. Przejechałem w Grecji około 980 km.
Dzięki takim ludziom jak Waldi, Sigitas, Ilia, Janusz, Saulenka, Algirdas (bardzo pomógł rozwiązać problem) i wszystkim nie wymienionym z imienia odbyłem piękną wyprawę.
To moja tląca się pasja. Jak widać marzenia się spełniają.
Jadę dalej… z pozdrowieniami.

 

Dawid Siudmak, 20 lat
Chorzów

Hey!
Do wyprawy dołączyłem na odcinku Wieliczka – Olimpia. Nigdy wcześniej nie brałem udziału w tego rodzaju imprezie. Pewnego pochmurnego dnia, podczas śmiertelnie nudnych wykładów zastanawiałem się, co będę robił podczas wakacji i pomyślałem o turystyce rowerowej, chociaż ostatni raz jeździłem na rowerze będąc dzieckiem. No co?! W końcu liczy się spontaniczność! Dowiedziałem się o wyprawie z gazety w momencie, gdy ekipa przekraczała granicę litewsko-polską. Szybko skompletowałem sprzęt i w drogę!
Jeśli chodzi o wydarzenie, które najbardziej utkwiło mi w głowie: pewnego dnia w Serbii zabłądziłem, szukając drogi postanowiłem pojechać skrótem, przez pole, a że przez ostatnie dni padało, pole zamieniło się w morze błota, więc przez 10 km brnąłem po kolana w błocie, pchając rower. Kiedy już dotarłem do drogi, pewna miła, serbska rodzina zaoferowała pomoc. Mogłem umyć rower, siebie, zjadłem najlepszy obiad podczas całej wyprawy, a co najlepsze – ojciec rodziny otworzył butelkę domowej roboty Palinki (śliwowicy) i… nie wypadało odmówić! Wyobraźcie sobie: śliwowica i 35-stopniowy upał! Efekt murowany! Pózniej zaoferował piwo… sami rozumiecie – nie wypada odmówić. Można sobie wyobrazić, w jaki sposób przejechałem kolejne 45 km tego dnia 🙂
To właśnie w Serbii, której wszyscy się boją, spotkała mnie i nie tylko mnie, największa życzliwość ludzi.

 

Konrad Masłowski, 15 lat
Warszawa

Jestem uczniem gimnazjum.
Moja przygoda z BaltiCCycle rozpoczęła się na granicy między Węgrami i Serbią, a zakończyła w Grecji, w Olimpii. Do wzięcia udziału zachęciła mnie, można powiedzieć, chęć sprawdzenia swoich możliwości i ciekawość oraz chęć uczestniczenia w tak wyjątkowym wydarzeniu. Było to pierwsze moje tak wielkie, rowerowe przedsięwzięcie, nie licząc drobnych wypraw w Bory Tucholskie czy na Mazury.
Trudno jest mi powiedzieć, co najbardziej zapadło mi w pamięci, bo mógłbym wymieniać praktycznie wszystkie wydarzenia i miejsca, ponieważ wszystko miało swój wyjątkowy i niepowtarzalny urok. Jednak gdybym miał wybrać coś, co najbardziej zostało w mojej pamięci, wymieniłbym klasztory Meteory i Olimpię.
Jestem bardzo zadowolony, że mogłem w takiej wyprawie uczestniczyć i poznać tak wielu ciekawych ludzi.

 

Paweł Szostek
Warszawa

Jestem zarażony „cyklozą” od kwietnia 2003 roku. Wtedy wyciągnąłem rower mojego brata z piwnicy i postanowiłem jeździć, żeby tyle nie siedzieć przed komputerem… no i mnie wciągnęło.
Brałem udział w wyprawie na odcinku Puńsk – Kraków. Szczerze mówiąc to się trochę obawialiśmy tej wyprawy. Średni dystans dzienny miał wynosić ~90 km! Ale w końcu daliśmy rade:) Na początku byłem totalnie zmęczony. Każda górka była dla mnie wyzwaniem. Jednak z czasem kręcenie stało się tylko dodatkiem do rozmowy. Staraliśmy się cały czas trzymać sensowne tempo (powyżej 30 km/h), żeby czuć pod wieczór zmęczenie. Na trasie często spotykaliśmy innych uczestników, staraliśmy się pomagać Niemcom czy Litwinom, wypytując o drogę i objaśniając polskie realia.
Najciekawiej było chyba ostatniego dnia, kiedy wjechaliśmy pieszym szlakiem pod Jaskinię Łokietka w Ojcowskim Parku Narodowym. Wymyśliliśmy powrotny zjazd prosto do bramy krakowskiej. Kolega, który miał klocki tylko w tylnym hamulcu jechał pierwszy, potem ja, a za mną jeszcze dwa rowery objuczone sakwami. Szlak nie był w większości ogrodzony, a nawierzchnia pokryta dobrze wypolerowanym wapieniem. Dopóki w oddali nie pojawili się przed nami 50-centymetrowy schodek wszystko było w porządku. Kumpel nie mógł wyhamować, więc zeskoczył z roweru. Ja prawie się zatrzymałem, ale na końcu tylnie koło zostało podbite i zamiast przelecieć przeszedłem przez kierownicę!!! Za nami goście z sakwami kontrolnie się wywrócili, widząc, co się z nami dzieje. Potem dowiedziałem się, że Michał, który jechał przede mną, od początku do końca hamował, ale mimo to tylnie koło ślizgało się i jechał ponad 30km/h. Dziwiliśmy się, że z całej przygody wyszliśmy bez szwanku.

 

Mateusz Lewandowski, 18 lat
Częstochowa

BaltiCCycle 2004 to moja pierwsza tak długa eskapada na rowerze. W grupie jechałem na odcinku od Częstochowy (ściślej mówiąc od miejscowości Niegowa) do granicy węgiersko-serbskiej.
Najbardziej w pamięci utkwiły mi ceremonie powitalne w miejscowościach poza Polską oraz załamanie pogody nad Węgrami – czyli 4 dni jazdy w totalnym deszczu i zimnie.
Niestety nie mogę stwierdzić, jaki odcinek podobał mi się najbardziej, bo tak na prawdę cała wyprawa była bardzo fajna i wszystkie odcinki razem tworzą wyjątkowy klimat.
Do wzięcia udziału w wyprawie nikt mnie nie zmuszał. W ręce wpadł mi artykuł z „Rzeczpospolitej” – „Rowerem na Olimpiadę”. Następnie posłuchałem audycji w radiu Zet i wtedy już wiedziałem, że muszę pojechać. Szczególnie, że nie miałem żadnych planów na wakacje. Niestety nie udało mi się namówić nikogo ze znajomych, było już dość późno.
Ogromną zalet wyprawy był fakt, że poznałem bardzo wielu ludzi z różnych krajów świata. Po wyprawie BC 2004 wraz ze znajomymi zacząłem organizować Masę Krytyczną na ulicach Częstochowy (to dzięki temu, że na wyprawie poznałem organizatorów warszawskiej Masy oraz uczestników, którzy mi opowiedzieli, jak to się dzieje w stolicy).

 

Paweł Klimczak, 25 lat
Kielce

Przejechałem z Wami dwa odcinki: Warszawa-Kraków oraz „zrobiłem” także Grecję (Saloniki – Olimpia). To była pierwsza dłuższa wyprawa rowerowa, wcześniej trafiały mi się tylko wycieczki jedno- lub dwudniowe. Nie chciałem w wakacje siedzieć w domu, tylko ruszyć się gdzieś. Lubię jeździć rowerem, gdy więc zobaczyłem plakat informacyjny – sprawa była przesądzona: „Muszę pojechać przynajmniej na tydzień!”.
Takim dniem, który zapamiętam na bardzo długo jest osławiony już podjazd do Bralos (o ile pamiętam Karditsa – Lamia – Bralos, 22 sierpnia): ze względu na długie podjazdy (szczególnie ostatni, robiony w nocy), strome zjazdy (powyżej 70 km/h może zrobić wrażenie), przygodę z grecką policją.
Który odcinek był najlepszy? Cała wyprawa była świetna, nie potrafię wskazać najlepszego odcinka – każdy dzień przynosił coś nowego, był inny, ale dawał taką samą radość!
Jeśli szukasz fotek, to zajrzyj na http://ssynek.no-ip.org – są tam wszystkie zdjęcia, jakie nadają się do pokazania publicznie.

 

Monika Stasiuk, 21 lat
Warszawa

Na co dzień studiuję filozofię i kulturoznawstwo, więc staram się wykorzystać każdą chwilę wytchnienia od intelektualnych „rozrywek” na rozrywki mniej intelektualne, jak np. wycieczki rowerowe.
Tegoroczna wyprawa do Grecji była wyjątkowa z paru względów. Po pierwsze – była dla mnie pierwszą tak długą – około półtora miesiąca. Po drugie – wyjazd był kompletnie niezaplanowany, bo dowiedziałam się o nim i zdecydowałam się pojechać na dzień przed. Również odcinki trasy, które chciałam przejechać wydłużały się spontanicznie. Szczawnica, Serbia, a w końcu znalazłam się w samej Grecji. Po trzecie – przeżyłam pierwszy rowerowy wypadek, który zaowocował zmasakrowanymi pewnymi częściami ciała, co znacznie zmniejszyło komfort siedzenia na siodełku. Na szczęście znalazło się paru „sanitariuszy”, gotowych opatrzeć rany i otrzeć łzy. Po czwarte – te wszystkie drobnostki, które jednak najbardziej zapadają w pamięć, jak toaleta w kałuży, czy drzemki pod supermarketem na środku chodnika.
Pamięta się również ludzi, z którymi dzieliło się codzienne zmagania z pogodą, mapą, a czasem także z innymi uczestnikami. No i w końcu: „Udało się!”, bo jak by nie patrzeć, był to spory wysiłek, nie tylko fizyczny. Przede wszystkim jednak przyjemność wspólnej podróży w gronie osób tak różnych, a jednak potrafiących znaleźć wspólny język, dzielących pasję, jaką jest rower i głód przygody.

 

Maryla Zielińska, lat 41
Warszawa

Z ostatniej wyprawy najbardziej utkwił mi w pamięci rest day w Stomio (Grecja). Szef rajdu ze strony litewskiej – Sigitas Kucas – zaproponował, że ci, którzy nie chcą odpoczywać na plaży, mogą z nim jechać na rowerach w góry. Zebrało się nas pięć osób. Niewinnie zakrojona palcem na mapie trasa, okazała się najbardziej wyczynowa w trakcie całego rajdu, był to absolutny up-hill i dwon-hill. Grecka mapa okazała się dość złudna. Po dojechaniu do pierwszego miasteczka w górach, zobaczyliśmy na opłotkach resztki plakatów, które oznajmiały, że tydzień temu odbywały się tu międzynarodowe zawody kolarstwa górskiego (MTB). Senni od upału mieszkańcy byli dość zdziwieni naszym widokiem, po drodze niemal nikogo nie spotkaliśmy, jakiś pasterz ze stadem owiec, ktoś, kto doglądał winnicy. W drodze powrotnej niemal cały czas trzeba było używać hamulców, aż do zdrętwienia rąk. Po tym rest day długo dochodziliśmy do siebie, ale byliśmy szczęśliwi widoków, emocji nikt z nas na pewno nie zapomni.
Na odcinku z Wilna do Warszawy najbardziej zapamiętałam dzień „przepychania się” przez Puszczę Borecką – przepychania, ponieważ na zmianę padał deszcz i świeciło słońce, odłączyłam się od grupy i sama jechałam przez puszczę, wiele razy trzeba było wracać i korygować obrana trasę, bo nie zawsze rzeczywistość zgadzała się z otrzymanym opisem trasy i mapką. Ale za to miałam niesamowitą puszczańską ciszę, zapachy spotęgowane wilgocią, spotkania ze zdziwionymi sarnami. Dodam, że odcinek ten miał ponad sto kilometrów, czułam się po nim absolutnie wykończona, ale szczęśliwa.
W Grecji niesłychanym przeżyciem były oczywiście zjazdy serpentynami powyżej 60 km/h, ale pod względem rozmaitości doznań, zapamiętałam ranek w Delfach – jeszcze pustych, z budzącym się dniem, to przedziwne przemieszanie kultury i natury, które świadczy o geniuszu starożytnych Greków i wielkości ich kultury.
W rajdach BaltiCCycle, poza wszystkimi atrakcjami turystycznymi, pociąga mnie to, że biorą w nich udział ludzie z rozmaitych krajów, w najróżniejszym wieku, z różnym przygotowaniem i na rozmaitej jakości sprzęcie, a mimo to gromadę coś łączy. Odkłada się w niepamięć zawodowe i prywatne życie, wszystkie z tym związane sprawy i żyje chwilą bieżącą, niemal instynktownie, smakując urodę każdej minuty.

 

Ewa Świderska
Warszawa

Na rowerze jeździłam „od zawsze”. Naprawdę! Odkąd pamiętam towarzyszył mi „wielocyped”. Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, iż jestem od niego uzależniona, choć nie należę do władców szos liczących pokonywane kilometry. Liczy się otaczająca przyroda, poczucie wolności i napotykani na trasie ludzie. Pierwszą długą wyprawą rowerową była wyprawa z Pragi do Wiednia. Organizowałam też kilkudniowe wyprawy na terenie Polski.
Ubiegłoroczna CROTO-wyprawa to było jednak coś nowego, to było „to”! Tak naprawdę planowałam wyprawę na południe Francji, ale cieszę się, że – 4 dni przed wyjazdem! – zmieniłam zdanie. Udało mi się dołączyć na odcinek grecki. Nie miałam wątpliwości, iż jechać będą pasjonaci rowerowania – i nie zawiodłam się. W naprawdę doborowym, międzynarodowym towarzystwie ludzi w różnym wieku zdobyłam prażącą sierpniowym słońcem Helladę. Nie zawsze wiedzieliśmy, gdzie będziemy nocować – raz był to dziedziniec szkolny, innym razem superkemping, a jeszcze innym polana górska. Przełamałam strach przed pokonywaniem gór, po prostu nie miałam wyjścia, trzeba było się przedrzeć przez Pindos. Teraz już wiem, że to dużo większa frajda niż jazda „po płaskim”. Oczywiście najbardziej atrakcyjne były zjazdy. Po kilka, kilkanaście kilometrów.
No i Grecy. Sympatyczni, nie śpieszący się nigdy. To tam narodziło się pojęcie „czasu greckiego” – to znaczy, że jeśli było powiedziane, że wyjeżdżamy o 9.00, to przed 9.45 nie było mowy o starcie. Szokiem było dla mnie to, iż wielokrotnie byliśmy witani z ogromną radością przez władze miast – wywiady, mikrofony… no i wspólna kolacja! Niby nieważne, ale jak sympatyczne. Taki peleton przejeżdżający przez miasto zawsze wzbudzał zainteresowanie.
W tym roku dołączyłam do grupy organizującej wyprawę do Odessy i już nie mogę się doczekać następnej przygody.

 

John Dennis Clark
USA