Raptularz Moniki

DANIA 30.06 – 2.07

Trudno uwierzyć, że prawie rok minął od naszych ostatnich rowerowych wycieczek. Ukrainę i Mołdawię wspominamy ze szczerym wzruszeniem, a niejeden z nas chlipnie zapewne w poduszkę degustatorską łezką.

W tym roku mamy do przejechania około 4 tys. km., a znając życie i nasze coroczne wyliczenia – zapewne wyjdzie tego znacznie więcej. Całość trasy planują pokonać cztery osoby: ja, pan Witek, Bob – Szkot z Walii (wspaniały kompan węgierskich muzealnych eskapad) i Sigitas – szef wszystkich szefów.

Zły los (i złe kobiety) sprawił, że przypadło mi w udziale szefowanie (brudna papierkowa robota) na tej sielankowej wyprawie. Nie jest to łatwe, ani tym bardziej przyjemne, ale co ja mogę? Z drugiej strony – zawsze to nowe doświadczenie – obowiązki, odpowiedzialność, praca 🙁

Ciężko mi cokolwiek stwierdzić na temat piękna Kopenhagi. Przyjechaliśmy wieczorem, więc mieliśmy niewiele czasu na bardziej konkretne zwiedzanie miasta. Rundka nad kanałkiem w asyście litewskiej grupy, która przyjechała odebrać nas z promu i na kemping spać. Najważniejsze jednak zaliczyliśmy – pogładziliśmy słynną nadmorską Syrenką po udach, co oznacza, że nasza wyprawa obfitować powinna w romanse. Legenda mówi, że kto dotknie syrenkowego uda, temu będzie się szczęścić w miłości. Zobaczymy. Póki co, mogę tylko powiedzieć, że raczej się na to nie zanosi.

Duński odcinek trasy był nadzwyczaj przyjemny i mało uciążliwy. Upały dawały się wprawdzie dosyć mocno we znaki, ale nikt na nas nie krzyczał, żaden nadpobudliwy uczestnik nie chciał nas porąbać na kawałki (bo w poprzednich latach tak się właśnie zdarzało), ścieżki rowerowe są tu świetnie przygotowane, a kierowcy mili – nie trąbią, przepuszczają rowerzystów i pieszych. Ogólnie rzecz ujmując – nic ciekawego. Nawet nie zdążyliśmy nabrać prawdziwego CROTO-zapachu, bo przeważnie było się gdzie umyć, chociaż za wodę trzeba tu płacić. Raz tylko nie było prysznica, ale nie zjawił się również właściciel kempingu (chyba był to raczej ogródek przy jakimś domu kultury), więc nie musieliśmy płacić za noclegi. Złamałam też tyczkę od namiotu i chociaż skleiłam taśmą izolacyjną (co w sumie niewiele pomogło), to śpię teraz w czymś bardzo niekształtnym, częściowo leżącym na ziemi – całkiem CROTO. Czekam na pierwsze deszcze.

Starym zwyczajem pożywiamy się siedząc głównie pod supermarketami. Nie wyglądamy wprawdzie j e s z c z e jak bezdomni, nie przyciągamy ciekawskich i współczujących spojrzeń przechodniów, ale pomału wczuwamy się w atmosferę. Łapiemy klimat.

Nie mieliśmy także zbyt wielu okazji do zwiedzania, co mnie akurat niezbyt zmartwiło, bo tego nie lubię. Co było super, to (chyba) kredowe klify, nad które wybraliśmy się pewnego wieczora o zachodzie słońca = romantyczny aspekt naszej wyprawy.

Poza tym spokojnie i bez ekscesów. Aż do granicy. Umówiliśmy się z Sigitasem o 18.00 przy wejściu na prom, którym mieliśmy płynąć do Niemiec. O 18.15 trochę się już zaniepokoiliśmy, więc zaczęliśmy nękać go telefonami. Okazało się, że poszedł na plażę, zegarek zostawił przy rowerze i wdał się z kimś w fascynującą rozmowę. Jednak Sigitas, jak to Sigitas – pan „everything is under control” – wyrobił się i przystąpiliśmy do kupowania biletów. Nie miałam pieniędzy, bo bankomatu ani kantoru nie znalazłam, a Sigitas pogubił karty kredytowe. W krytycznym momencie karty się jednak odnalazły, więc część kwoty zapłaciliśmy przy ich pomocy, część w duńskich koronach, część pieniędzmi, które pożyczyłam od Boba. (Jak zwykle wszystko pod kontrolą.) Cała podróż upłynęła nam na podliczaniu kto co jest komu winien i za co. Ale w końcu poczyniliśmy wszystkie niezbędne ustalenia i pojechaliśmy na nocleg (tym razem na sali gimnastycznej) z niemieckim koordynatorem i przewodnikiem Peterem. W naszej beztrosce zapomnieliśmy jednak o kierowcy i został biedaczek gdzieś pod promem – z naszymi rzeczami – co najgorsze. Próbowaliśmy się do niego dodzwonić, ale się to nie powiodło. Sigitas stwierdził więc, że na pewno wszystko będzie dobrze, więc nie ma się co martwić. No i rzeczywiście. Jakimś cudem spotkaliśmy się 200 metrów przed miejscem noclegowym. Życie jest jednak pełne miłych niespodzianek.

NIEMCY 3 – 6.07

Niemiecki odcinek był w gruncie rzeczy bardzo podobny do odcinka duńskiego, a każdy dzień do wszystkich innych. Superorganizacja, porządek i ogólnie cacy. Coś strasznego.
O 8.00 map meeting. Potem przydziałowe świeżutkie bułeczki – i w drogę. Ścieżka rowerowa cały czas wiedzie wzdłuż morza i w większej części nad samym brzegiem, co niestety skutkuje tym, że dosyć silnie wieje, więc mamy szanse na boskie kolarskie łydki.

Na uwagę zasługuje fakt, że Peter bardzo wczuł się w rolę przewodnika, a nawet opiekuna i codziennie rysował na trasie strzałki tak, że nie musieliśmy nawet patrzeć na mapę i czuliśmy się trochę jak harcereczki bawiące się w podchody. Było to nawet dosyć przyjemne, ale zupełnie nie-CROTO. Żadnych spektakularnych zaginięć, akcji poszukiwawczo-ratunkowych. Nic.
W Rostoku umówieni byliśmy pod ratuszem z prasą, ale prasa się nie zjawiła. Chyba że prasa to kobietka, która się tam kręciła i wypytywała o coś Petera. Zrobiła nam też zdaje się zdjęcie, więc to w sumie całkiem możliwe. Nazajutrz oglądaliśmy fascynujący film o budowie mostu w centrum informacji pod tym właśnie mostem. Niezapomniane przeżycie. Peter wspominał też, że mieliśmy przeciw czemuś demonstrować – ale nie bardzo było wiadomo przeciw czemu i o co w ogóle chodzi. No i w końcu nie demonstrowaliśmy. Szkoda.

I jeszcze wizy do Rosji. To jakaś kompletna masakra. Nie przypuszczałam, że wjazd do tego kraju może się okazać aż tak skomplikowany. Wymagane są dziwne ubezpieczeniowe papierki, których oczywiście większość ludzi nie ma, więc nie wiadomo, co z tego w ogóle wyjdzie. Póki co wnioski, paszporty i tym podobne pojechały do Warszawy, gdzie Maryla będzie dzielnie walczyć z konsulatem. Mam nadzieję, że nasza paczka trafi w jej ręce – i tu kolejna CROTO-przygoda – gdyż pan kierownik pociągu, którym pakiet wysłaliśmy zapomniał kwitów na przesyłki i powiedział, żebym lepiej wysłała ją jakoś inaczej. Ale że inaczej – a tym bardziej później – wysłać jej nie mogłam, jako pokwitowanie dostałam bazgrołek na kawałku brązowej tekturki. Potem pan rzucił paczkę (w której było również 700 euro) na siedzenie w otwartym przedziale, po czym sobie wyszedł. Poziomem beztroski przewyższa chyba samego Sigitasa. Poprosiłam go, żeby schował nasze zawiniątko – plastikową kopertę okręconą taśmą klejącą pożyczoną od pani w budce z zapiekankami – do torby. Schował. Powiedział też, żebym przyszła następnego dnia na dworzec, bo on będzie wracał do domu i może mi wtedy dać ten kwitek. Jasne. Już słychać moje drobne kroczki na dworcowej posadzce.

W końcu w Polsce. Może spotkają nas tu wreszcie jakieś niemiłe przygody, bo póki co jest zdecydowanie za pięknie jak na CROTO-wyprawę.

POLSKA 7 – 15.07

Tak jak można było przypuszczać Polska nie zawiodła w CROTO-sprawkach. Czas umilali nam przede wszystkim przychylnie nastawieni do rowerzystów kierowcy, z którymi z powodu braku ścieżek rowerowych, mieliśmy co chwilę do czynienia. Trąbili przyjaźnie i co chwile udawali, że chcą nas rozjechać. Drugą atrakcją były piaski na ścieżkach – kiedy już się jakieś trafiły – nieraz kilkukilometrowe, przez które trzeba było rowery przepchnąć, a dodajmy, że cześć osób jeździ z całym ekwipunkiem, więc z pewnością wspominają te odcinki z rozrzewnieniem. Nie zapominajmy również o deptakowych tłumkach – szczególnie miłych rowerzyście, który musi przejechać przez wszystkie te gofrowo-rybkowe kurorty. Na ich brak na polskim wybrzeżu narzekać akurat nie można. W Polsce dopadła nas również pierwsza burza – na szczęście w nocy – i pierwszy nieupalny, a nawet dosyć pochmurny i chłodny dzień. No i jakaś zmiana otoczenia – po płaskich ścieżkach pod wiatr brzegiem morza, zaczęły się górki i dołki – naturalnie również pod wiatr, żeby przypadkiem nie było nazbyt przyjemnie. Ale lepsze już chyba to, niż nudy na polnych dróżkach.

Zaczęliśmy się też trochę ukulturalniać, z czego niektórzy uczestnicy wyprawy są zapewne bardzo zadowoleni, gdyż uważają, że dzień bez zwiedzenia muzeum, czy chociażby kościoła, jest dniem straconym. Zwłaszcza miłośnicy kościołów mogą się wreszcie poczuć spełnionymi turystami. Obejrzeli resztki kościoła w Trzęsaczu, po którym została jedna ściana, a jeszcze w XV wieku znajdował się o około 1800 metrów od morza. Tego samego dnia – kolejny kościół – w Trzebiatowie – to nie jest takie do końca pewne, ale zdaje się, że jest najwyższym kościołem w Polsce. Jak nigdy spotkaliśmy się również całą grupą, żeby zwiedzić skansen wsi (no właśnie – jakiej? Kaszubskiej może?) w Klukach. Nawet ciekawe, ale półtorej godziny to zdecydowanie za długo, żeby chodzić w upale między chatynkami. Na szczęście po wyjściu ze skansenu natknęliśmy się na babuszki sprzedające domowe wypieki, co znacznie poprawiło nam humory. Nie zabrakło również innych okazji do pozwiedzania, ale że zwiedzanie jest tu u nas raczej dobrowolne, to niewiele mi na ten temat wiadomo.

Także integracja przebiega w dobrym kierunku. W Międzyzdrojach mieliśmy pierwszy wieczorek zapoznawczy. Było to dosyć traumatyczne przeżycie – około pięćdziesięciu uczestników, z których każdy musiał opowiedzieć coś o sobie, a to z kolei było tłumaczone odpowiednio na polski albo angielski. Dwa lata temu robiliśmy takie wieczorki co tydzień. Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy. Na szczęście winko, piwko i zakąski pozwoliły nam przetrwać ten wieczór, który niespodziewanie przeciągnął się dla co poniektórych do późnych godzin nocnych. Ale to tylko taki epizod, bo w ogóle mało degustujemy w tym roku, nad czym oczywiście ubolewam. I nie tylko ja.

Noclegi są w Polsce zdecydowanie bardziej CROTO niż w Danii czy Niemczech, ale i tak do prawdziwych CROTO-standardów jeszcze im bardzo daleko. Woda, chociaż czasem zimna, zawsze jest. Póki co nie mamy więc co marzyć o swojskim smrodku, który towarzyszy nam podczas wypraw. Ciągle nie pada, więc nic też za bardzo nie gnije. śpimy przeważnie na kempingach, w Gdańsku w szkole i raz na polu namiotowym nad jeziorem koło Chmielna, gdzie prysznic znajdował się w plastikowej budce, takiej samej jak kibel, ale za to woda była podgrzewana, więc czar szybko prysł.

Poza tym nic się nie dzieje. Spokój. Żadnych większych wpadek. Nawet te mniejsze trudno jest mi sobie przypomnieć. Żadnych bójek. Żadnych kłótni. Żadnych ekscesów. Nic. Spokój. Chodzę spać najpóźniej chyba ze wszystkich, bo zawsze mi się na wieczorne przechadzki zbierze i kończę w wyrku między trzecią a piątą w nocy, i widzę jak jest spokojnie.

Nawet z wizami się wszystko dobrze ułożyło. No może nie tyle z samymi wizami, bo to w ogóle jakiś koszmar, ale z paszportami i pieniędzmi, które pojechały do Warszawy z pokwitowaniem na szarym papierku. Kierownik pociągu dzwonił w nocy do Maryli, żeby się zapytać, czy na pewno otrzymała przesyłkę. I takie właśnie rzeczy się dzieją, kiedy nam tu trzeba przygody. Zaginione paszporty. Ludzie zatrzymani na granicy za przemyt spirytusu w ramie rowerowej. Cokolwiek. A tu nic. Nic.

Zaczęliśmy też starym zwyczajem urządzać sobie pikniki pod sklepami. Ludzie patrzą dziwnie i podejrzliwie na smrodliwych brudasów zajadających na betonie kanapki z kiełbasą grubości chleba, albo – uwaga, moja specjalność – kanapki z ciastkiem i popijających herbatę z menażek, ale można przywyknąć.

OBWÓD KALININGRADZKI 16 – 18.07

Przekraczanie granicy przebiegło raczej spokojnie, chociaż trwało dosyć długo. Zaraz za granicą zatrzymaliśmy się w barze na kuszanie. Zamówiliśmy pielmieni – małe pierożki z mięsem, przypominające uszka do barszczu. W zeszłym roku były podstawą ukraińskiej diety.

W Kaliningradzie spaliśmy w namiotach pod hotelem, ale mogliśmy korzystać z łazienek. Mieliśmy też do dyspozycji altanki, z których zrobiliśmy wieczorem (i potem w nocy) odpowiedni użytek. Następnego dnia pojechaliśmy na śniadanie pod supermarket. Rozstawiliśmy wielką butlę i na wielkiej patelni usmażyliśmy wielkie naleśniki. Z nutellą, dżemem, jogurtem i bitą śmietaną o smaku truskawki. Zdecydowanie zaczynamy łapać klimat.
Kaliningrad jest dosyć paskudnym miastem, więc trudno mi zrozumieć jak można spędzić tu całe życie. Kant widocznie to rozumiał, bo prawie nigdy się stąd nie ruszał. Znajduje się tu jego grób i pewnie kilka pomników, o czym przypomniałam sobie dopiero kiedy wyjechaliśmy z miasta. Nie ma to jak bystrość filozoficznego umysłu.

Nie pamiętam w jakiej miejscowości był kolejny nocleg, w każdym bądź razie – na nowootwartym kempingu nad jeziorem – z knajpą, ale jeszcze bez toalet i pryszniców. Jak zwykle strasznie się grzebaliśmy, zatrzymując się gdzie tylko można, więc nie zdążyliśmy na spotkanie z grupą, w wyniku czego nie wiedzieliśmy jak trafić na nocleg. Na szczęście, kiedy jedliśmy pod sklepem zakąski przed kolacją, przyjechali ludzie i nas tam zaprowadzili.

Z wyjazdem z Obwodu i z wjazdem na Litwę nie było najmniejszego problemu. Każdy przekraczał granicę indywidualnie, więc nie było nawet kolejki. Czyżby zaczynał się kolejny przyjemny etap naszej wyprawy?

LITWA 19 – 20.07

Na szczęście zaczęło się wcale nie tak przyjemnie jak mogłoby to zapowiadać przekraczanie granicy i superkemping w Nidzie. Na dzień dobry (a raczej już na dobranoc bo wieczorkiem poszliśmy zwiedzić port) miły pan grzecznie przepędził nas z jachtu, na którym postanowiliśmy napić się soku:-) Musieliśmy więc kończyć go na nadmorskiej ławce, co również nie było szczególnie nieprzyjemne.

Mieliśmy też małe wyścigi w jeździe na czas do granicy, w których po wyczerpującej, ale z góry przegranej walce ekipa szkocko-angielska uległa ekipie polskiej, resztkami sił wlokąc się za nami, aby okazać paszporty pogranicznikom. A na granicy – niemiła niespodzianka – sklep niby jest i nawet dobrze wyposażony, bo w same alkohole, ale jak na ironię akurat chciało nam się jeść i nie bardzo się tam pożywiliśmy.

Na Litwie byliśmy wprawdzie tylko dwa dni, ale zdołaliśmy zaliczyć CROTO-nocleg. Po noclegu w szkole w Kłajpedzie, gdzie mieliśmy ciepłe prysznice, nocowaliśmy w krzaczunach nad rzeczką. Wracam do sprawdzonego na ukraińskich bezdrożach sposobu kąpieli w menażce. Nie jest to może najbardziej higieniczny ze sposobów, a i z pogryzieniami komarowymi liczyć się trzeba, ale jeśli jako alternatywę ma się tylko smrodliwy strumyczek, to nie ma co zbyt długo się zastanawiać.

Udało nam się również opuścić kolejną ceremonię – tym razem otwierania odcinka ścieżki rowerowej Eurovelo. Na szczęście wyrobiliśmy się na obiadek – kotlecik z kurczaka z serem i orzechami zdecydowanie dobrze nam zrobił 🙂

ŁOTWA 21 – 24.07

Odcinek łotewski, choć krótki, dostarczył nam wystarczająco CROTO-klimatów. Znowu po przekroczeniu granicy cierpieliśmy głód srogi przez 30 kilometrów, zanim natrafiliśmy na pierwszą knajpę. Oczywiście nie mieliśmy pieniędzy. Na szczęście można było płacić kartą, co właściwie nas uratowało, bo byliśmy już bliscy wyczerpania.

Pierwszy nocleg – w Liepaji przy plaży. Na nasze nieszczęście odbywał się tam właśnie wielki festiwal muzyczny, więc spaliśmy nie dość że nie w idealnej ciszy, to jeszcze wśród mnóstwa namiotów takich samych jak my brudasów. No i jeszcze te przepełnione toalety, które dodawały smaczku już i tak swojskiej atmosferze.

Drugi nocleg – w Ventspills pod podobno najdłuższym wodospadem Europy – może długi i jest, ale że w najwyższym miejscu ma 2 metry, to właściwie nie wygląda tak imponująco. Chociaż jest wcale niebrzydki. Kto nie chciał się w nim kąpać, miał do wyboru cieplutki prysznic i pana, który pilnował, żebyśmy przypadkiem nie przemycili tam prania w siateczkach. Nieopodal był też supermarket. Na sklepowym parkingu urządziliśmy sobie wyścigi w sklepowych wózkach, co najwyraźniej nie spodobało się strażnikowi, bo grzecznie poprosił, żebyśmy zostawili wózeczki i sobie poszli 🙂 Tak też zrobiliśmy.

Zaczęło padać. Właściwie to nawiedziła nas potężna ulewa, po której bardziej zapaleni rowerzyści – ci, którzy nie przyjeżdżają na nocleg po zmierzchu – musieli przenosić albo okopywać namioty, bo okazało się, że stoją w małych jeziorkach. My jak zwykle nigdzie się nie spieszyliśmy i jak zwykle dobrze na tym wyszliśmy, bo gdy dotarliśmy na miejsce, właśnie przestało lać i mogliśmy wybrać w miarę suchy pagórek. Na dodatek – kolejny raz z rzędu (starzy CROTO-wyjadacze wiedzą co to zapowiada na najbliższe dni) ciepły prysznic i miłosne szlagiery wszechczasów grane na skrzypkach i keyboardzie przez pana specjalnie dla nas. Niestety w Paviloscie o północy wszystkie sklepy są już pozamykane i nie mogliśmy zakupić rozgrzewających napitków. Znaleźliśmy za to i przygarnęliśmy dwie koleżanki, które spotkaliśmy po drodze. Wybrały się autostopem na kilkudniową ekskursję po okolicy, ale nie mogły nigdzie w pobliżu znaleźć spania, a i namiotów nie miały, to wzięliśmy je do siebie. Poszliśmy spać mniej więcej o godz. 2, co nie było takie znowu mądre, biorąc pod uwagę fakt, że trzeba wstać o godz. 5, bo prom na nas nie zaczeka.

ESTONIA 25.07 – 4.08

Po porannej pobudce o godz. 5, czekał nas spacerek do promu. Potem cztery godziny nudy. Przypłynęliśmy na estońską wyspę Saaremeę. Klimaty tu wakacyjne. I kosodrzewina rośnie. Co nie jest pewnie wielkim zaskoczeniem, pierwszym kierunkiem, jaki obraliśmy, był kierunek bar. Kiedy się już pożywiliśmy, mogliśmy w spokoju sumienia udać się na zwiedzanie wyspy, co zamykało się właściwie w obejrzeniu latarni morskiej. Niestety pełno tu gzów i innych wielkich owadów, które kąsają w zadki, co znacznie zmniejsza komfort pobytu na wyspie. Przestraszyliśmy też, i tak już chyba wystraszoną panią, która pozwoliła nam za darmo skorzystać z internetu. Tzn. tak przypuszczamy, bo za wiele to ona do nas nie mówiła, kiedy władowaliśmy jej się do biura i zasiedliśmy za jej biurkiem.

Pierwszy nocleg i pierwszy w Estonii rest day mamy w Mandiali na kempingu nad samym morzem. Jest też ciepły prysznic, a gdzieś niedaleko coś do pozwiedzania – krater po meteorycie wypełniony wodą, którego ja oczywiście nie zobaczyłam. Obejrzałam za to Kurosare – wygląda na to, że największe miasto na wyspie – i chyba jedyne z bankomatami. Kilka knajpek, poczta – więcej ciekawych rzeczy nie znalazłam. Co wcale nie znaczy, że ich tam nie ma. Po powrocie z miasta czekał nas map meeting gigant – na całą Estonię – na który spóźniliśmy się godzinkę, bo przyrządzaliśmy wyśmienitego grzańczyka. Zdążyliśmy natomiast na film o podróżowaniu rowerem po Estonii. Całe szczęście 🙂 I grilla, który z powodu braku węgla, po wrzuceniu do niego szyszek zamienił się w ognisko, nad którym upiekliśmy kiełbaski. O dziwo nie spłonęły nawet nasze zawinięte w folię ziemniaczki, więc przed snem porządnie się najedliśmy. Co poniektórzy popróbowali też 80% wódki, którą można nabyć w tutejszych sklepach. Ponoć mocna rzecz.

Następną noc spędzamy na plaży przy hotelu, więc jest się gdzie umyć. Znowu. W okolicy piękne klify. Zwiedzamy. Potem urządzamy tańce, hulanki i swawole w hotelowym barze, który dzięki nam, a właściwie Jankowi, który porywa do tańca panią barową, był otwarty ze dwie godziny dłużej, niż powinien być. Wcale też bym się nie zdziwiła, gdyby ktoś z nas obudził się z siekierą w plecach, bo goście hotelowi to sobie raczej nie pospali, szczególnie, że zebrało nam się jeszcze na śpiewy. To był zdecydowanie dobry dzień.

Po kolejnej wycieczce promem jesteśmy na kolejnej estońskiej wyspie – Hiuumie. Cały czas strasznie leje, ale jak dopływamy akurat przestaje. Mają tu takie śliczne przystankowe chatynki, że nie możemy się powstrzymać przed odłączeniem się od grupy i dłuższym postojem obiadowo-drzemkowym na jednej z nich. Gdyby było później, pewnie zostalibyśmy tam na noc, bo ciepło, sucho, wystarczająco miejsca, żeby rozłożyć śpiwory, a i sklep tylko przez ulicę. To byłby nienajgorszy pomysł, bo tam gdzie spaliśmy – znowu na krzaku – nie było żadnego sklepu, więc trochę głód nas ścisnął, mimo iż chłopcy upichcili pomarańczowe z ryżem. Rano pojechaliśmy na śniadanie do kawiarni pod latarnią morską, dzięki czemu zaliczyliśmy trochę krajoznawczych przyjemności.

Po powrocie na stały ląd postanowiliśmy w kilka osób przejechać trasę dwudniową w jeden dzień (150 kilometrów), dzięki czemu mieliśmy w Tallinie dwa rest daye. Połowę jednego z nich spędziłam oczekując na wodę, a potem korzystając z niej. Po masakrycznym przejeździe przez miasto, mało co nie zostaliśmy pobici przez ochroniarza w supermarkecie, bo ze dwa razy włączyliśmy alarm, podchodząc tam, gdzie nie trzeba. Zaczęło się miło. Śpimy na sali gimnastycznej akademii morskiej. Straszne zadupie, ale w pobliżu supermarket, całodobowa knajpa dla tirowców, w której kelnerki najwyraźniej nie są zachwycone, gdy przychodzi jakiś klient i klimatyczna dyskoteka Alien, w której spędziliśmy kilka ładnych godzin. Za to starówka – prześliczna. I wielka jak na starówkę. A na dodatek sprzedają tam przepyszne migdały prażone w cukrze o smaku piernikowym. Pychota 🙂

Wyjeżdżając z Tallina nasza mała – bo już tylko dwuosobowa ekipa – kilkukrotnie się zgubiła. Na szczęście spotkaliśmy chłopaków, którzy zaprowadzili nas do wylotówki. Potem przez dłuższy czas staraliśmy się znaleźć ścieżkę rowerową Eurovelo. W końcu znalazła się sama, kiedy już w zwątpieniu postanowiliśmy pojechać autostradą. Zwiedziliśmy wodospad, posililiśmy się o zachodzie słońca na plaży i już myśleliśmy, że dojeżdżamy na nocleg, gdy okazało się, że coś nam się pomyliło i że mamy jeszcze ze 20 kilometrów. W międzyczasie zapadła noc, co skutecznie uniemożliwiło nam znalezienie leśnej dróżki wjazdowej na miejsce noclegu nad jeziorem. Wybraliśmy opcję – jak nam się wydawało – bezpieczniejszą i objechaliśmy jezioro od drugiej strony. Nic to jednak nie dało. Około godz. 2 w nocy zdecydowaliśmy, ze już odpuścimy sobie to szukanie, cykniemy się gdzieś w lesie, a rano poszukamy grupy. Niestety nie mieliśmy ze sobą namiotu ani śpiworów, nie było to więc takie znowu przyjemne. Na szczęście nie było przerażająco zimno. Okopaliśmy się rowerami, choinkami i tym, co tam jeszcze mieliśmy, ubraliśmy się we wszystkie ubrania, nogi wsadziłam do sakwy, żeby nie odmarzły i do rana pospaliśmy. A rano okazało się, że spaliśmy bardzo niedaleko miejsca, gdzie spać powinniśmy. Jak zwykle.
Okazało się też, że jednak mają w tym kraju miłe sklepowe. Jedna pani, gdy zapytaliśmy o bar w pobliżu, najpierw zadzwoniła do koleżanki, bo sama nie wiedziała, potem narysowała nam mapę, później wyszła przed sklep, żeby pokazać nam drogę i już chciała zamykać, żeby przejść z nami kawałek. A mieliśmy tylko raz skręcić w prawo 🙂

ROSJA 5-6.08

Tak jak przypuszczałam, naprawdę ciekawie zaczęło się robić dopiero w Rosji. Pierwszy dzień tutaj był zdecydowanie najlepszym dotychczas dniem wyprawy. Do wyboru mieliśmy dzisiaj dwie trasy – krótszą 87 kilometrów i dłuższą – 108 (nam wyszło 140 :-). Co do tej dłuższej, to nie było tak do końca wiadomo – Sigitas powiedział, że gdzieś tam może nie być mostu, że gdzieś tam może się nie dać przejechać ze względu na wojskowe rejony – więc niewiele osób zdecydowało się nią jechać. My się oczywiście zdecydowaliśmy, ale nauczeni doświadczeniem, tym razem wzięliśmy namiot i jak się okazało, dobrze zrobiliśmy. Wojskowe rejony faktycznie były – strefa przygraniczna. Trzeba mieć przepustki, żeby tam wjechać. Na szczęście nie natknęliśmy się na panów z kałasznikowami i nasza większa – bo tym razem sześciosobowa, polsko-niemiecko-szkocko-angielska grupa przejechała w spokoju. Nie brakowało natomiast mostu. Być może dlatego, że pojechaliśmy troszkę nie po trasie. Dostaliśmy smsa od Maryli (a był już wieczór), że nadal stoją z samochodem na granicy i mają straszne masakry, że nie wiadomo w ogóle co to dalej będzie i żebyśmy jechali do krzaka. My jednak postanowiliśmy się nie spieszyć, żeby na krzaku za długo nie siedzieć, tym bardziej, że i tak nie mieliśmy bagaży, więc nie miałoby to raczej sensu. Chcieliśmy do knajpy, ale z powodu zmiany trasy, żadnej nie znaleźliśmy. Jakiś pan pod sklepem chciał nas zaprosić na noc do siebie do domu, ale że dla niektórych wyglądał dosyć podejrzanie (jakby człowiek nie mógł wyskoczyć w piżamce po piwko :-), więc nie skorzystaliśmy. Szkoda. W końcu, gdy zgubiliśmy się jeszcze trochę bardziej i zrobiło się jeszcze trochę później, zajechaliśmy do wioski i nasza dzielna Ula, w akcie herbacianej desperacji, weszła do czyjegoś domu i zapytała, czy moglibyśmy tu kupić czaj. No i tak to się zaczęło. O kupowaniu oczywiście nie było mowy, zostaliśmy zaproszeni do środka, nakarmieni i napojeni. Irina i jej mąż, którego skomplikowanego rosyjskiego imienia niestety nie pamiętam, oddali nam całe swoje jedzenie (a sklep przyjeżdża do nich tylko trzy razy w tygodniu – i był właśnie dzisiaj), a i wódeczki i piwka nie pożałowali – w końcu robiło się już chłodno. Jak na ironię nie padało u nich od trzech miesięcy i wyschła studnia, więc szansa na umycie się przepadła. Nie chcieliśmy wchodzić do środka, żeby im czegoś nie zasmrodzić, bo nie myliśmy się już kilka ładnych dni, ale Irina powiedziała, żebyśmy się nie przejmowali, bo oni też śmierdzą, z powodu braku wody. Miło spotkać bratnią duszę 🙂 W ogóle strasznie sympatyczni ludzie. Powiedzieli, że za rok będą już mieli saunę i że będą na nas czekać tego samego dnia. Mamy zrobić zakos na naszej przyszłorocznej trasie. Zostawiliśmy im na pamiątkę naszą mokrą i strasznie brudną flagę BaltiCCycle i mimo że zatrzymywali nas na noc, przed północą odpowiednio nastraszeni wyjechaliśmy szukać noclegu, którego oczywiście nie znaleźliśmy. Około trzeciej rozbiliśmy namioty w leśnej gęstwinie przy jakichś ruinach. Rano okazało się, że zaniechaliśmy szukania dosłownie przy zjeździe na nocleg – może ze 20 metrów, kiedy to zawróciliśmy do wioskowych chaszczy. Zostaliśmy bardzo miło powitani przez Janka, który na wjeździe wręczył nam butelkę wódki i piwka, które zachachmęcił dla nas z wczorajszej imprezki, za co byliśmy mu bardzo wdzięczni :-).

Kolejny dzień był niefajny i w ogóle jakiś nudnawy. Na dodatek 13 kilometrów szutrów pod górkę. Nie nastraja to wesoło. Na szczęście spaliśmy w niebezpiecznym miejscu – nad jeziorkiem, gdzie podobno spotyka się rosyjska mafia i gdzie w ogóle lepiej się nie pokazywać. Nic się nie wydarzyło, ale dreszczyk emocji był.

7 – 12.08

Dzień dojazdu do Sankt Petersburga był chyba najbardziej masakrycznym ze wszystkich do tej pory dni. Było gorąco, jechaliśmy całą grupą, wolno, wśród samochodów, ciągle zatrzymywaliśmy się na zwiedzanie ogrodów, pałaców lub oglądanie pomników Lenina. Jedynym rozrywkowym aspektem tej ponurej przejażdżki było uwalnianie rowerów z zapięcia opieszałego Mariusza, któremu trochę przedłużyło się zwiedzanie. Teraz już wiemy po co rowerzyście na trasie piła 🙂

W Petersburgu spędziliśmy dwa dni. Nadrobiliśmy tu nasze zaległości w obcowaniu z kulturą, przepłynęliśmy się łódką po kanale, pojedliśmy dobrych rzeczy w średnio klimatycznych, ale za to niedrogich knajpkach, pospacerowaliśmy po pięknych petersburskich ulicach, popraliśmy brudy i porządnie się w końcu umyliśmy. Kilka razy obudziliśmy też babuszkę u drzwi, bo kładła się koło północy, a niektórym z nas zdarzyło się wrócić troszkę później. Przewodniki po Petersburgu liczą po kilkaset stron, więc poprzestanę na ogólnym stwierdzeniu, że bardzo nam się tu wszystkim podobało i to nie tylko ze względów czystościowo-kulinarnych. Gdyby nie różne ciemne sprawki z wizami, nawet miło byłoby tu jeszcze wrócić.

Kolejnej nocy mieliśmy dosyć niemiłe spotkanie z rosyjskimi psami, które chciały nas pogryźć, kiedy przejeżdżaliśmy przez rybacką wioskę, za którą spaliśmy na prywatnym terenie ponoć mało sympatycznego pana, który na nasze szczęście wyjechał 10 minut przed tym, jak przyjechaliśmy my. Popróbowaliśmy też wędzonej rybki od miejscowych rybaków, więc w sumie dzień zaliczyć można do udanych, pomimo wyjazdu z miasta – dostarczył nam nie mniej przyjemności niż wjazd.

Ostatnia noc na rosyjskiej ziemi to impreza urodzinowa w krzaku, jajecznica z siedemdziesięciu jajek i Elvis Presley 🙂 Całkiem klimatycznie.

FINLANDIA 13 – 23.08

Finlandia przywitała nas piękną pogodą, pięknym kempingiem i pięknym żółtym domkiem z ciepłym, choć podejrzanie wyglądającym prysznicem. A wieczorkiem kolejna impreza przy ognisku – tym razem pożegnalna.

Bardzo tu dużo ścieżek rowerowych, może nawet za dużo, bo przez to stale się gubimy. Zgubiliśmy się, jadąc do Kotki i gonił nas pan na rolkach, żeby naprowadzić na prawidłową ścieżkę. W końcu dziwnym trafem znaleźliśmy pięciogwiazdkowy kemping, w okolicach którego spaliśmy. Z rana okazało się, że tam nie można, więc Sigitas powiedział, że w takim razie nie będziemy się tam już więcej rozbijać 🙂 Przy wyjeździe z Kotki naturalnie pobłądziliśmy, ale dzięki temu zwiedziliśmy sklep, dwa supermarkety, stację benzynową i drewniany kościółek z XIII wieku z malowidłami ściennymi przypominającymi dziecięce bazgrołki. Generalnie nie bardzo pasjonuje mnie zwiedzanie kościołów, ale ten akurat obejrzałam z prawdziwą przyjemnością.
Zanim dojechaliśmy do Helsinek zatrzymaliśmy się w Porvo, małej mieścinie ze śliczną starówką i drewnianymi czerwonymi domkami nad kanałem. Całkiem słodko, ale strasznie się rozpadało i znowu musieliśmy siedzieć w supermarkecie. Potem zgubiliśmy się ponownie na wjeździe do Helsinek, a że telefony padły nam definitywnie, mieliśmy szczęście, że na stacji benzynowej znaleźliśmy miłego człowieka, który pozwolił nam skorzystać ze swojego. Wszystko skończyło się dobrze i przed północą byliśmy już na miejscu.

Helsiński rest day spędziłam na kempingu usiłując napisać zaległe relacje, ale niestety nie bardzo mi się to udało. Skończyło się na praniu skarpet, myciu włosów, jedzeniu i zgrywaniu zdjęć. Reszta pojechała do miasta na zwiedzanie „jakiejś katedry, jakiegoś kościoła, Placu Senackiego i tyle”.

Potem wydarzyło się coś bardzo miłego. Spaliśmy przy domu wczasowym nad jeziorem. Nie mogliśmy wprawdzie korzystać legalnie z prysznica, ale jeśli ktoś się dobrze zakręcił mógł nawet posiedzieć z obcymi ludźmi w saunie. W cenę noclegu wliczone było ogromne i pyszne śniadanie, po którym ciężko było nam się ruszać, wskutek czego musieliśmy spędzić jeszcze kilka godzin wygrzewając się w słonku. A później drzemka pod cmentarzem. Ciężki dzień. Na dodatek wieczorkiem, kiedy już zajechaliśmy w nasz CROTO-krzak, obchodziliśmy urodziny Szkockiego Boba. Ognisko i napitki. Następnego dnia niektórym nielekko było pedałować ze względu na ponoć niską jakość szkockiej whisky, którą Bob dostał w prezencie. Dostał też spódniczkę uszytą w nocy przez Marylę z flagi BaltiCCycle. Niestety nasz solenizant nie zachował się jak prawdziwy Szkot i założył ją na spodnie. Mimo wszystko wyglądał uroczo, a nawet dosyć uwodzicielsko w kobiecych łaszkach i z flachą w ręku 🙂

Kolejne dni to głównie podróżowanie promami między wyspami archipelagu alandzkiego. Ślicznie tu, zielono, czysto, wszędzie zatoczki, łódeczki i drewniane czerwone domki. Alandy to poza tym dziwne terytorium. Niby Finlandia, ale mają własny senat, znaczki pocztowe, sieci telefoniczne i rejestracje samochodowe. Poza tym wszystko w porządku. Ostatnia noc tutaj to sauna i szarlotka upieczona przez nasze CROTO-kobiety.

SZWECJA 24.07 – 8.09

Po Szwecji chyba niewiele osób spodziewało się czegokolwiek dobrego. Jednak nie można powiedzieć, aby wycieczka po tym kraju nie miała kilku miłych akcentów. Z pewnością jednym z takich akcentów były grzyby – rosną tu w zastraszających ilościach, a na dodatek nikt ich nie zbiera, więc robiliśmy to my i przez tydzień żywiliśmy się prawie wyłącznie grzybami w różnej postaci i było to całkiem miłe do czasu, kiedy grzyby zbrzydły nam ostatecznie i patrzeć na nie nie mogliśmy. W naszym CROTO-menu znalazły się: placki z grzybami, jajecznica z grzybami (a raczej grzyby z jajkiem), grzyby w śmietanie, grzyby w sosie żółtkowo-ketchupowym, kilka rodzajów grzybowych sałatek, grzyby smażone, grzybowa maź i zupa grzybowa na herbacie truskawkowej – pychota 🙂

Dla mnie przyjemna była również noc w nawiedzonej drewutni. Pogubiliśmy drogę, padał deszcz, na dodatek mgła unosiła się nad łąkami i zrobiło się ciemno, więc nic nie było widać. Mogliśmy zapomnieć o dalszej podróży, tym bardziej, że do miejsca noclegu mieliśmy jeszcze 30 kilometrów. Na nasze szczęście znaleźliśmy przeznaczoną chyba do rozbiórki pracownię stolarską, a w niej dwa styropianowe płyty wielkości mniej więcej karimat – strasznie brudne, ale było nam już wszystko jedno. Wleźliśmy przez okno, tą sama drogą włożyliśmy rowery, zjedliśmy jedzeniowe zapasy, które mieliśmy jeszcze w sakwach, w puste sakwy włożyliśmy nogi i położyliśmy się spać ubrani we wszystkie rowerowe łaszki. Niestety zbyt długo nie pospaliśmy, bo albo ktoś się skradał albo budziło nas zimno. W końcu musieliśmy wstać o godz. 5, żeby zdążyć jeszcze na map meeting. O poranku jechało się fantastycznie – mgły, rosa i podtopione łąki, a na śniadanie parówki z jogurtem. Okazało się, że w tych rejonach szalały ostatnio straszne nawałnice i do wczoraj niektóre drogi były nieprzejezdne. Tak się złożyło, że kilka takich dróg natrafili ci, którzy dojechali wczoraj na nocleg – czyli prawie wszyscy – i musieli jechać po kolana w wodzie. To jednak dobrze czasem pobłądzić 🙂 Jeszcze rano odchodziło grubsze odpompowywanie wody z ulic. Straż pożarna w tym kraju nie próżnuje.

Całkiem przyjemne były również ciepłe prysznice praktycznie codziennie (burżujstwo) i sauny, w których wylegiwaliśmy się z prawdziwą przyjemnością po długich, zimnych i nierzadko deszczowych dniach. Tylko raz nie mieliśmy wody i w ogóle ledwo co znaleźliśmy miejsce do spania, bo czubki w wigwamach w rycerskich strojach przepędziły nas zza swoich trybun (jakiś festiwal rycerski), kiedy po cichutku chcieliśmy tam rozstawić namioty. Wskutek tego spaliśmy na niezbyt wielkiej powierzchni, ale za to na górce i z pięknym widokiem na elektrownię. W nocy przyjechał, jak zwykle spóźniony i oburzony brakiem znaków (które oczywiście były) nasz Latający Holender, Jacobs i jak zwykle musiał się z nami podzielić fascynującymi opowieściami ze swojego rowerowego życia. Jacobs biedactwo jeździ z dwoma kompasami i zestawem map, a mimo to jest mistrzem w gubieniu się i nie przyjeżdżaniu na noc. Nie mamy się nawet co z nim równać. Wyrosła nam również konkurencja w późnym wyjeżdżaniu. Najpierw był to Piotrek, który coś tam przy sakwach z rana kombinował, coś przekładał, przepakowywał, to poszedł sobie wody nabrać do bidonu, no i przyznać trzeba, że bliski był już mistrzostwa, kiedy to jednak pojawił się Siergiej, z którym już nikt nie mógł konkurować. Siergiej przechadzał się po obozowisku wolnym krokiem paląc papieroska, popijając piwko, od czasu do czasu zatrzymał się pod drzewkiem, przy krzaczku, popatrzył, pozwiedzał, no i nie było rady na Siergieja 🙂 Zarówno Piotrek jak i ja z Adamem musieliśmy pogodzić się z przegraną.

Co jeszcze zapamiętamy ze Szwecji? Ja z całą pewnością żelki i orzeszki cashew, które stanowiły tu (oprócz grzybów oczywiście :-)) moje główne pożywienie. Szwedzkich dziadków tłumaczących nam po szwedzku jak jechać. Poranny chłodek. Straszliwe wiatry, które jak by nie jechać wiały nam w twarz. Brak działów z napitkami w sklepach. Kilka imprez pożegnalno-urodzinowych. Dwa rest day’e, które upłynęły nam, jak nietrudno się domyślić, na gotowaniu grzybowych przysmaków. Ładne widoki. Pewnie zwiedzanie, o którym nie wiem. Hutę szkła, w której spędziliśmy dużo czasu, bo było tam ciepło i przytulnie, a na zewnątrz zimno i deszcz. Autostrady, którymi czasami trzeba było przemknąć wpadając przy okazji w troskliwe ręce szwedzkiej policji, pilnującej porządku i bezpieczeństwa na drogach. Wczesne spanie – z braku rozrywek na szwedzkich kempingach. Wyludnione miasta – trzeba się dobrze naszukać, żeby spotkać tam kogokolwiek na ulicy. A jeśli już się to uda, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że będzie to stary człowiek z balkonem udający się po zakupy do supermarketu. Bo normalnych, mniejszych niż supermarket sklepów też tam raczej nie ma. Co za kraj 🙂 Jedno z bardzo niewielu w nim klimatycznych miejsc, jakie spotkaliśmy – mała sklepo-antykwariato-kawiarnia, do której trafiliśmy chroniąc się przed ulewą. Oprócz puszki kukurydzy i ciastek można tam było kupić czyjeś prywatne kalendarzyki z zapiskami sprzed stu lat, jakieś równie stare pocztówki, kalosze, zabawki i inne przydatne przedmioty codziennego użytku. Siedzieliśmy tam ze dwie godziny, wyjadając cukier z cukierniczek, popijając ciepłą herbatkę i ogólnie robiąc straszne błoto. W rogu pokoju stał wielki oświetlony domek dla lalek, na ścianach wisiały japońskie ozdoby, stare fotografie szkolne i lustra, a za ścianą płakały dzieci bo lokal był częścią czyjegoś domu. Strasznie sympatycznie. W końcu przestało padać i po około trzech godzinach pojechaliśmy dalej. Drugim i ostatnim w tym kraju miejscem z klimatem był mały drewniany kościółek w okolicach Karlshamnu, który zwiedziliśmy bardzo dokładnie wchodząc na zakrystię, a także na ambonę. Chyba nie powinniśmy. Adam zapamięta też zapewne osę, która użądliła go w usta, po czym nie był już taki ładny :* No i nie można pominąć porzeczkowej wódki Explorer – najohydniejszej rzeczy, jaką piliśmy od długiego czasu. Bo w ogóle od dawna mało co piliśmy. Na szczęście było jej mało. Tak samo jak wódeczki morelowej i kminkowej, które zjawiły się później. Były ponoć jeszcze gorsze niż 80% wódka estońska, ale pod grzyby (oczywiście :-)) wchodziła nie najgorzej. Jest też Danute – nasz oryginał. Nie dość, że bosko miesza języki (np: „Zupę maybe you want someone?” :)), to jeszcze jest tak zakręcona, że podczas przeprawiania się promem ze Szwecji do Danii najpierw wsiadła na prom do Norwegii i juz prawie odpływała, a potem zagapiła się i nie wysiadła z już dobrego promu w Danii, wskutek czego wróciła do Szwecji i musiała się gęsto tłumaczyć, żeby jej pozwolili płynąć jeszcze raz 🙂 Na koniec – nasz kierowca i pchanie samochodu. Kierowcę na pewno zapamiętamy na długo i z całą pewnością wspomnienia te do najmilszych należeć nie będą, a pchanie samochodu to tylko część tej długiej i niezbyt wesołej historii.

Tak było. Wyprawę zakończyliśmy 8 września w Kopenhadze. Wspólne zdjęcie pod ratuszem i porządna pożegnalna impreza, na której w końcu porządnie się najedliśmy i jeszcze porządniej napiliśmy. I długo nieobecny poranny kacyk 🙂

A jakie plany na przyszłość? Za rok – najprawdopodobniej Turcja, a za dwa – jedziemy do Chin na olimpiadę – z Grecji – żeby było ciepło i przyjemnie. Gorąco zapraszamy!