Relacje uczestników

 

Monika Stasiuk
BaltiCCycle 2008: Olimpia – Pekin

GRECJA, 20 – 25 II
Nie można chyba powiedzieć, że odcinek grecki tegorocznej wyprawy to już prawdziwa wyprawa. Raczej wakacje i rozgrzewka przed tym, co czeka nas w Turcji. Ponoć zima wszechczasów, metro w Istambule nie działa, dzieci nie chodzą do szkoły, bo zasypało, samochody nie jeżdżą, bo na ulicach wielkie zaspy, a my na dodatek jedziemy w górzyste rejony, gdzie nawet samochodem jest ciężko. Sigitas jednak wszelkie tego typu informacje przyjmuje ze spokojem i mocno wierzy, że kiedy przekroczymy granicę, w Turcji nastanie wiosna…

W Grecji jeszcze kilka dni temu też była zima, a teraz proszę – słonko, mróz tylko o poranku i z wieczora, nie pada, pomarańcze, mandarynki i cytryny akurat dojrzały, więc bawimy się w rowerowych szabrowników i spożywamy w dużych ilościach. Greckiego jedzenia nie mieliśmy za bardzo okazji pokosztować, gdyż póki co każdy zjada puszkowane i sproszkowane zapasy z domu.

Dzienne dystanse to przeważnie około 60 km po niedużych górkach, więc za bardzo się też nie przemęczamy. No może nie licząc pierwszego dnia, który był dość masakryczny – kilka razy musieliśmy przeprawić się przez góry – całkiem na górę, a potem całkiem w dół – co wcale nie było przyjemne, tym bardziej, że jechało się po kamieniach, a do tego zapadła noc. Na szczęście chłopcy znaleźli polankę noclegową 10 km wcześniej, niż było planowane. Inaczej musielibyśmy wjechać na jeszcze jedną górę, co zajęłoby nam jakieś dwie godziny.

Nocujemy przeważnie na krzaku, mycie w menażce – przynajmniej ja (bo nie zauważyłam, żeby reszta przesadnie dbała o higienę), ciepły prysznic jak dotąd tylko jeden, a to i tak jedynie dzięki uprzejmości pana kempingowego, który wpuścił nas w służbowe rejony. Wprawdzie tylko kobiety, ale że nasi mężczyźni najwidoczniej boją się chłodu i gęsiej skórki na ciałku, to i oni zażyli luksusu. Mogliśmy też do woli korzystać z cytrusowych drzewek, które rosły wszędzie dookoła. Znaleźliśmy też koło namiotów zdechłego liska, co było chyba jedyną niespodzianką na naszej wycieczce.

Bardzo jest spokojnie. Nic się niespodziewanego nie wydarza. Można powiedzieć wyprawowa rutyna. Żadnych wypadków, awarii, nocnych zaginięć (oprócz Njoli, ale u niej to normalne i przeważnie sama się w końcu znajduje), ukąszeń, pogryzień. Nic. Dostaliśmy też bilety na prom. Przypłynęliśmy tam, gdzie mieliśmy przypłynąć. Do tego o czasie. W porcie w Atenach czekali już na nas lokalni cykliści (tzw. lokalsi). Zaprowadzili nas do siedziby Klubu Przyjaciół Roweru (chyba), gdzie przespaliśmy się w cieple i suchości, choć w brudzie bo nie mają tu prysznica, niestety. Niedługo wybieramy się na zwiedzanie miasta, ale, jaka szkoda, wszystkie muzea są dzisiaj pozamykane, więc możemy sobie tylko popatrzeć na zabytki z zewnątrz. Miejsce, w którym spaliśmy znajduje się w samym turystycznym zagłębiu, pod Akropolem i innymi atrakcjami, które oświetlone w nocy wyglądają naprawdę pięknie. Zwiedzanie, które zaraz nas czeka nie będzie naszym pierwszym. Kultura i historia nie są nam obce. Spaliśmy w Olimpii, skąd zaczęliśmy tegoroczną wycieczkę, w Mykenach (kemping z liskiem), a na naszej trasie znalazło się też m.in. Epidauros, w którym znajduje się starożytny teatr z niesamowitą akustyką, a także trochę zabytkowych kamieni. Zwiedziłam dobrowolnie. Dzisiaj o poranku zrobiłam też sobie rundkę po Atenach – małe uliczki, otwierane dopiero stragany ze wszystkim, słonko, kawka i pączki z dziurką w małej kawiarni, za oknem ludzie spieszący się do pracy, a my na wakacjach…

Wieczorem wsiadamy na prom i jutro rano jesteśmy już w Turcji. Jeśli Sigitasowi uda się zdobyć dla nas bilety, co wcale nie jest takie oczywiste. Będzie nas teraz 10 osób plus kierowcy. Polacy, Litwini, Włoszka, Irlandczyk, Holender, Fin, czekamy też na szkockiego Bobusia, który pewnie znowu zrobi jakąś aferę, jak tylko przyjedzie, Niemca i Greków, załatwiających sobie wizy. Na szczęście w zdecydowanej większości ludzie są przyjaźni i nie wkurzający, bo nie ma nic gorszego niż pół roku z bandą upierdliwych i denerwujących turystów. Nikt nie narzekał jeszcze na brak prysznica, ani prądu w lesie, co miało miejsce w zeszłym roku. Może dlatego, że polewanie się na mrozie lodowatą wodą wcale nie jest przyjemne, a że nie pada, nic nam jeszcze nie zgniło, nie śmierdzimy za bardzo, bo nie ma doskwierających upałów, to i nikomu za mocno tego nie brakuje. (Nie licząc mnie – wyprawowego czyścioszka.)

TURCJA (do Istambułu), 26 II – 05 III
Turecki odcinek wciąż nie przypomina wyprawy, ale zrobiło się ciekawiej, a przynajmniej trochę inaczej. W Turcji nie ma już drzewek pomarańczowychL, a tym samym darmowego jedzenia na każdym kroku. Jest za to wspaniałe pieczywo, które podają tu w dużych ilościach do wszystkiego, zwłaszcza świeży chleb (będący w zasadzie bułką paryską) i obwarzanki z sezamem – takie same jak w Krakowie – rano można dostać jeszcze ciepłe na każdym prawie skrzyżowaniu w najmniejszej nawet wiosce. Pychota. Do tego ciasteczka z czekoladą w środku i sok wiśniowy jak kompocik – tak żywiłam się w zeszłym roku – niezbyt zdrowo, ale co zrobić. Pijemy też dużo herbaty – wystarczy, że gdzieś przycupniemy, a już biegnie do nas człowiek z tacką pełną małych szklaneczek – to bardzo miłe – wczoraj np. dwa razy napoili nas na stacji benzynowej.

Nadal pogodnie, zrobiło się nawet upalnie, o poranku i z wieczora bez zmian – zimno. Mieliśmy tu też mały huragan, strasznie padało i tarmosiło namiotami, ale na szczęście tylko w nocy i kiedy się przebudziliśmy, aby na dźwięk Sigitasowej trąbki stawić się na map meetingu, chmura już prawie poszła, a jak wyjeżdżaliśmy było już całkiem ładnie. Spaliśmy na osiedlu luksusowych domków wypoczynkowych bogatych ludzi z Istambułu, nad samym morzem. Niestety nie przewidzieli tam czegoś takiego jak krzaki i za potrzebą trzeba się było udać błotnistą ścieżką na plażę kawałek dalej, co poskutkowało mocno umorusanymi butami – na moich było więcej błota niż buta i musiałam zdrapywać to łyżką do zupy.

Pozostałe noclegi podobnie – krzaki, o prysznicu mogliśmy zapomnieć, a o ciepłej wodzie jedynie pomarzyć. Raz nawet przyśniło mi się, że biorę ciepła kąpiel, ale wtedy obudził mnie deszcz. Widać już nawet pomarzyć nie można. Za to przedwczoraj spotkała nas pierwsza przygoda – i to od razu miła. Byliśmy już niedaleko Istambułu i mieliśmy trudności ze znalezieniem wolnego krzaka. Zanosiło się na to, że będziemy musieli przenocować gdzieś na trawniku. Ale…. Jak tak sobie staliśmy na skrzyżowaniu i dumaliśmy, minął nas autobus pełny dzieci. Po jakimś czasie autobus wrócił, bez dzieci, ale z kierowcą, który żywo zainteresował się nasza nieciekawą sytuacją. Okazało się, że jest właścicielem pobliskiego przedszkola (nazywa się Emrah i ma tylko 23 lata – przedsiębiorczy), a także synem ważnego polityka. Zadzwonił do taty, tata przyjechał, też gdzieś podzwonił, pokrzyczał trochę do słuchawki i takim sposobem wylądowaliśmy w nowiutkim pięciogwiazdkowym Grand Hotelu, w dwuosobowych luksusowych pokojach z bezprzewodowym Internetem w powietrzu, więc mogliśmy wysłać parę maili leżąc w łóżku. Mogłabym się przyzwyczaić… Sporo czasu zajęło nam też mycie – trzeci na naszej wyprawie ciepły prysznic. Rano śniadanie. Nie żałowaliśmy sobie. Popróbowałam wszystkiego, co było dobre, a dobrego było sporo. Z godzinę spędziliśmy w restauracji. Po 9-ej przyjechał szkolny autobus, żeby odwieść nas do przedszkola, gdzie zostawiliśmy rowery, ale przedtem – fotki do gazety. Był to bardzo udany pobyt…

Mało udany był za to nasz dzień na drodze do Istambułu – czteropasmówka, szaleni kierowcy ciężarówek, straszny tłok i w ogóle nie ciekawie. Na pocieszenie dostaliśmy po drodze od pana banany, a na stacji herbatkę. A potem… kolejna niespodzianka – jak tak przeciskaliśmy się między samochodami w poszukiwaniu drogi nad morzem, którą moglibyśmy dojechać do naszego hostelu, zatrzymał nas… pan polityk, który zorganizował nam poprzednie spanie. Z tego, co zrozumiałam chciał to zrobić ponownie. Potem okazało się, że dobrze zrozumiałam. Ale mieliśmy już zarezerwowane spanie dawno temu, więc nie chcieliśmy za bardzo kombinować. Umówiliśmy się z Emrahem, którego też zresztą spotkaliśmy wcześniej na drodze, że jak będziemy przy Błękitnym Meczecie, zadzwonimy do niego i coś razem porobimy.

Zostawiliśmy więc nasze rzeczy w hostelu – mamy mało luksusowy czteroosobowy pokój bez okna – i poszliśmy pod meczet. Emrah przyszedł z kuzynem. Najpierw ustaliliśmy, co chcemy zjeść – chcieliśmy rybę – chłopcy podzwonili, popytali, gdzie najlepsza ryba w mieście, a potem zawieźli nas do dosyć eleganckiej rybnej restauracji (a my ciągle w rowerowych smrodliwych łaszkach). Emrach ma w samochodzie specjalną przepustkę rządową, z którą może wjechać za darmo na każdy parking, a nawet jeździć po parku (też taką chcę!). Dobrze się pożywiliśmy – najedliśmy się już samymi przystawkami – krewetki, małże, ośmiornica, plus dużo różnych dodatków, potem na ciepło smażone kalmary i małże, w końcu danie główne – grillowana ryba. Żeby nie zaschło nam w gardłach zapiliśmy winkiem i rakiją. Była tez turecka muzyka na żywo i wesołe przyśpiewki gości. Mark jest wielkim szczęściarzem, że ma mnie i Carlottę, bo gdyby nie my, to pewnie grzałby sobie zupę na chodniku przed hostelem, zamiast pławić się w luksusie. Umówiliśmy się też z chłopcami na jutro, a pojutrze włoskie jedzenie w wykonaniu Carlotty i moim.

Mamy też kilku nowych partycypantów. Holger – najbardziej wkurzający człowiek na świecie – ponoć jedzie z nami od początku (i niestety do końca), ale na nocleg trafił może ze dwa razy. Nie chce mu się przyjeżdżać na czas, o widoku, na umówione miejsce, a potem ma do wszystkich pretensje i wydaje dyspozycje, jak najlepiej oznakować krzaki tak, żeby mógł tam bez trudu trafić po ciemku. Wysyła też do Sigitasa maile (bo nie ma telefonu) z pytaniami, gdzie śpimy. I myśli, że Sigitas co pół godziny łączy się z Internetem, żeby mu odpisać. Chyba też zdążył już się na mnie obrazić, gdyż sprzeciwiłam się jego radosnym pomysłom urządzania wieczorków zapoznawczych, żeby mógł nam o sobie poopowiadać. Dołączył też do nas Peter – nasz wyprawowy mechanik rowerowy i jakiś człowiek z Litwy, którego nie znam, jutro przyjeżdża Szymon, a odjeżdża John. W takim składzie będziemy teraz przez najbliższy miesiąc. I coś mi się wydaje, że nie obejdzie się bez spięć, sprzeczek i ostrej wymiany opinii na różne tematy. To dobrze, bo przynajmniej będzie interesująco, a ja będę w moim kłótliwym żywiole.

TURCJA (Istambuł – Sinop), 6 – 18 III
Tak jak przypuszczałam, czas spędzony w Istambule upłynął nam (przynajmniej naszej trójce) nadzwyczaj przyjemnie. Nasz nowy przyjaciel Emrah odpowiednio się nami zaopiekował i dobrze nas zaznajomił z turecką gościnnością. Drugi wieczór w mieście spędziliśmy zwiedzając imprezowe dzielnice, ekskluzywne dzielnice i bardzo ekskluzywne dzielnice, romantyczne punkty widokowe, degustując tureckie jedzenie i tureckie picie, a także strzelając ze strzelby do balonów. Okazało się również, że Emrah jest niezłym zawodnikiem w tej konkurencji, gdyż broń palna nie jest mu obca, a po mieście chodzi z wielka spluwą za pasem, bo boi się o własne bezpieczeństwo – chyba faktycznie trafiliśmy na jakieś ważne szychyJ. Chociaż on i jego ojciec bardziej przypominają członków rodziny Soprano niż polityków i prawników. Co zrobić.

Następnego popołudnia wybraliśmy się na obiad do restauracji znajdującej się w wieży na środku Bosforu – płynie się tam łodzią, z okien roztacza się widok na cały Istambuł, pani gra na wiolonczeli i oczywiście jest bardzo ekskluzywnie. Po obiedzie musieliśmy wrócić do naszego pokoju bez okien, żeby się trochę popakować, bo wszystko strasznie porozrzucaliśmy, a o poranku spieszyliśmy się na statek, który zawiózł nas na azjatycką stronę Istambułu, właściwie już za miasto, więc ominęła nas wątpliwa przyjemność pedałowania wśród rozpędzonych na czteropasmówce samochodów. Wysiedliśmy w zacisznej okolicy i spokojnie, chociaż ostro pod górę, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Przejeżdżaliśmy przez Polonezkoy (Adampol) – polską osadę założoną kiedyś na polecenie Adama Czartoryskiego. Żeby się posilić, wstąpiliśmy do polskiej karczmy, która okazała się polską jedynie z nazwy i z właściciela Polaka. Jedyną polską potrawą jaką tam mieli, była polska wódka, której Sigitas zażył dla zdrowotności. Tak się zasiedzieliśmy, że musieliśmy potem jechać po nocy, było strasznie zimno i wilgotno, więc byliśmy cali mokrzy. Mało przyjemne uczucie – zwłaszcza jeśli trzeba jeszcze rozstawić w takiej mokrości namiot. I jakoś się umyć, co w ogóle nie jest już miłe. Na szczęście chłopcy znaleźli nocleg w parku – była tam toaleta i mała niby knajpka, w której jacyś panowie robili sobie jedzenie – nie wiem dokładnie, co to było, ale miało pomarańczowy kolor, ostry smak, pietruszkę w środku, kształtu nie miało, brało się kawałek czegoś takiego, robiło z tego kulkę, zawijało w liść sałaty i dopiero jadło – bardzo dobre. Dostaliśmy też herbatę na rozgrzewkę – jak zresztą wszędzie, gdzie się pojawimy.

Kilka następnych dni to górzyste wybrzeże, mrozy na zmianę z upałami, spanie na dziko i ogólnie uroki obozowego życia. A do tego trochę samotnej jazdy dla mnie – przez Marka, który źle się opiekował swoimi dziewczynkami, zwłaszcza mną, tak że nie mogłam już na niego patrzeć przez dłuższy czas. Teraz już mogę, chociaż bez zachwytu, ani nawet większej przyjemności. Wygląda na to, że Mark ma w sobie dużo z kobiety – może jest kobietą uwięzioną w męskim ciele, kto wie? Nadąsał się na mnie, kiedy nie poczekałam na niego, jak robił zdjęcie latarni morskiej, nie chciał nawet przypiąć swojego roweru do mojego, w dodatku stawia małe kroczki i dziwnie podskakuje, no i to, czym mnie tak wkurzył – złapałam gumę, a ten tylko stał i się przyglądał, zamiast zakasać rękawy żółtej bluzeczki i zabrać się bystro do roboty. Ci dzisiejsi mężczyźni… Przez trzy dni samotnego podróżowania nie spotkała mnie żadna nieprzyjemność, nikt mnie nie napadł, nie obrabował, ani nawet nie nawyzywał. Wręcz przeciwnie, wszyscy byli bardzo mili, dawali mi dużo herbaty, owoców, a od jednego pana dostałam nawet okulary. Wszystko to za sprawą magicznej karteczki, na której z jednej strony mamy mapę naszej wycieczki, a z drugiej napisane z grubsza we wszystkich językach krajów, przez które jedziemy, kim jesteśmy i co robimy. Kartka nie jest w kolorze żółtym, ale i tak większość ludzi myśli pewnie, że urwaliśmy się z psychiatryka, a przynajmniej ich miny na to właśnie wskazują. Sami zresztą doszliśmy wczoraj do wniosku, że przydałby nam się tu psychiatra lub dobrze wyedukowany psycholog z długoletnią praktyką kliniczną. Na pewno by się z nami nie nudził.

Topór wojenny między mną a Markiem został zakopany podczas naszej wspólnej – i nie tylko naszej, bo jeszcze Adama – imprezy urodzinowej na rest day’u w Safranbolu. Ale, żeby nie było za miło, rozpętała się kolejna afera, z szantażami i niemalże płaczami włącznie. Najpierw pojedliśmy. Myślę, że Jamie Oliver byłby zachwycony menu, jakie zaserwowaliśmy podczas tej przemiłej uroczystości – pyszne sałatki (Sigitas zatęsknił za polskimi sałatkami i bardzo się ich domagał) warzywne i owocowa, pomidory z cebulą, z oliwkami, sery, różowa kiełbasa o dziwnym smaku i konsystencji na zakąskę, wyrafinowane maleńkie kanapeczki o wielu jeszcze bardziej wyrafinowanych składnikach i barwach tęczy, do tego różne chrupiące przekąski typowo imprezowe i oczywiście bogata gama napitków, których nie zdołaliśmy nawet do końca wypić, co, swoją drogą, świadczy o tym, że nasza grupa wciąż czeka na niektórych, dobrze nam znanych uczestnikówJ. Dostaliśmy też prezenty urodzinowe – tzw. derwiszowy – jeżdżą teraz schowane bezpiecznie w samochodzie pod siedzeniem kierowcy, żeby przypadkiem nic im się nie stało. Miłą atmosferę niczym jak u cioci na imieninach zakłócił Holger, któremu w końcu udało się dotrzeć na nocleg, i strasznie chciał mieć spotkanie grupowe. No to się doczekał.

Trzeba też koniecznie wspomnieć o lokalu, w którym mieszkaliśmy – było to jedno mieszkanie – cztery pokoje, w każdym łóżko pojedyncze i podwójne (bardzo dobrze służy integracji), wspólny prysznic i przedpokój-salon, w którym stał stół, po rozłożeniu całkiem spory. Była więc to dosyć mała powierzchnia, a zagęszczenie nas bardzo duże, co zaowocowało pewnymi niesnaskami, dąsami i niemalże przepychankami. Nasze spotkanie grupowe wyglądało tak, że najpierw Holger wyciągnął kartkę, na której pilnie coś notował przez ostatnie dni, potem nam to przeczytał – dowiedzieliśmy się m.in. tak istotnej rzeczy jak to, że kiedy Holger jedzie na rowerze, lubi słuchać muzyki. Kogo to w ogóle interesuje? Na pewno nie mnie. Potem wyjął swoje rysunki – dotyczyły one złego znakowania noclegów przez chłopców. Talentu plastycznego brak. No a później zaczęła się dyskusja, a właściwie mówienie do Holgera w odpowiedzi na to, co mówił Holger, bo niestety, o jakimkolwiek porozumieniu, czy nawet zrozumieniu mowy być nie mogło. Ma być tak, jak Holger chce, albo Holger z wycieczki się wypisuje. Co zrobić? Joachim i Peter postawili ultimatum, że albo oni, albo Holger. Zrobiło się gorąco. Niestety Sigitas ma w zwyczaju łagodzenie sytuacji, więc i tym razem do rękoczynów nie doszło, choć było blisko. Potem z niewiadomych przyczyn, w odpowiedzi na moje racjonalne argumenty, wypowiedziane spokojnym, choć dobitnym tonem, Holger zaczął na mnie krzyczeć i prawie się rozpłakał (przypomnijmy – 41 lat). Następnie Danai zaczęła krzyczeć na Holgera. Jeszcze później zaczął na niego krzyczeć Joachim, domagając się usunięcia swoich zdjęć i w ogóle wszelkich informacji na jego temat z holgerowego bloga. Jak dla mnie, był to bardzo udany wieczór, zarówno na płaszczyźnie interpersonalnej, jak i pod względem degustacyjnym. Ale to nie wszystko – wcześniej Holger poskarżył się na mnie Sigitasowi, że nie chcę go wpuścić do mieszkania (co wcale nie było prawdą) i poszedł rozstawić sobie namiot w ogródku. Nie zabawił tam jednak długo, bo ma słaby charakter i źle znosi zimno. Wrócił. Ale znowu nie na długo, bo tym razem tym złym okazał się Adam. Przełożył mokre łaszki Holgera z krzesła, na którym siedział, na krzesło obok. I już Holger wielce oburzony, zaczął się rzucać, wykrzykiwać coś po niemiecku, wymachiwać rękami, łzy w oczach, idzie spać do ogródka. Ale, że ma słaby charakter, niebawem wrócił, rozebrał się do majtek, zasiadł do Internetu i już tak został. Przez kolejne dni widzieliśmy go tylko raz i niespecjalnie tęsknimy. Spodziewaliśmy się go na kolejnym rest day’u, wysłał nawet maila, że będzie, ale chyba pobłądził, bo go nie ma, a już prawie noc.

Następny tydzień to prawdziwa droga przez mękę – długie dystanse (85-100km), wysokie góry cały czas, strome podjazdy często pokonywane spacerem, potem strome zjazdy, co przy zimnym wietrze i spoconym człowieku jest całkiem nieprzyjemne, przyjeżdżanie na noclegi nocą, rozbijanie namiotu po ciemku i polewanie się zimną wodą. Na dodatek pogoda się popsuła, jednego dnia lało od rana do wieczora (w moje urodziny), a następnego tylko pod wieczór.

Spaliśmy na plaży przy restauracji, do której weszłam w kalesonach wystających spod spodni piżamowych, a tu pan kelner otwiera mi drzwi – po twarzy chyba musiał poznać, że jestem kulturalnym człowiekiem, nawykłym do luksusówJ. Aż dziwne, że mnie nie przepędził. Nocowaliśmy też w dziwnej hali – ponoć naprawiali tam łodzie – nad samym morzem, przy cmentarzu. Mogliśmy tam wysuszyć zupełnie mokre po poprzedniej nocy namioty, była całkiem przyzwoita toaleta i… bezprzewodowy Internet – wszystko, czego nam trzeba. Tydzień wcześniej mieliśmy do dyspozycji salę weselną (200 euro za godzinę), z basenem i pływającym po nim statku, na którym urządziliśmy map meeting. Poza tym krzaki. Dużo krzaków i innych zarośli, ale za to raz na jakiś czas trafia się coś porządniejszego – np. wczoraj i dzisiaj hotel w Sinopie, gdzie się relaksujemy i robimy przepierkę. Wprawdzie jest tu ogólnie strasznie zimno, bo poza sezonem ogrzewanie nie działa, ale akurat ja i Carlotta nie mamy co narzekać, bo miły pan hotelowy dostarczył nam do pokoju bardzo wydajny grzejnik i zrobił się tu u nas wczoraj prawdziwy upał – teraz suszymy sobie przy nim ubrania, a włosy wyschły mi dzisiaj w 15 minut. No i gorący prysznic. Co prawda musieliśmy trochę na niego wczoraj poczekać, jednak kiedy już się doczekaliśmy, bardzo długo i intensywnie korzystaliśmy. Tym bardziej, że teraz znowu czeka nas tydzień w zaroślach – czyli brudno i zimno.

TURCJA / GRUZJA (Sinop – Tbilisi), 19 III – 3 IV
Ostatnie dni w Turcji nie były specjalnie ekstremalne. Wręcz przeciwnie – prawie nie spaliśmy w namiotach, często nas karmili, policja i żandarmeria jeździła za nami i czekała cierpliwie, aż zjemy zupę (chociaż raz pan policjant zaczął krzyczeć, jak robiliśmy zdjęcie pod amazonką, bo czekał już na nas drugi samochód), droga płaska, pogoda ładna, choć chłodnawo, a jak padało to w nocy.

Niestety padało już pierwszej nocy po rest day’u w Sinopie, do tego strasznie wiało, a ponieważ rozbiliśmy się na plaży na otwartym terenie, o poranku wszędzie było błoto, a co gorsza kilka razy musiałam w międzyczasie wychodzić z ciepła, żeby naprawić przedsionek, który się złożył, gdyż szpilki kiepsko trzymały się w mokrym piasku, a wichura nie byle jaka. Kolejna noc była już znacznie przyjemniejsza – ciepło, sucho, czysto, wygodnie – zupełnie nie-CROTO.

W Samsunie po długich pertraktacjach z policją i wielokrotnym sprawdzaniu paszportów, chłopcom-kierowcom udało się wywalczyć piękny i dosyć luksusowy hotel dla sportowców przy stadionie miejskim. Dostałyśmy z Carlottą własny pokój (z trzema łóżkami, telewizorem i łazienką), w którym pokorzystałyśmy ze zdobyczy cywilizacji – chociaż nie za długo, albowiem niebawem zjawił się pan hotelowy, żeby zawołać nas na kolację. Jak miło. Po kolacji doktor Valentinas nastawił nam kręgi – wyglądało to dosyć przerażająco i nawet boleśnie, ale o dziwo, okazało się bardzo skuteczne. Potem – tajski masaż w wykonaniu Danae – żyć nie umierać. Po uciechach dla ciała, przyjemności intelektualne i rozrywki wirtualne – okazało się, że jest tu bezprzewodowy Internet, więc kto zdrów, pobiegł do swojego komputera. W takiej atmosferze upłynął nam wieczór, a niektórym nawet część nocy.

Zjawił się także nasz niemiecki przyjaciel Holger, który dziwnym trafem dojeżdża zawsze wtedy, gdy śpimy w hotelu, albo innym przytulnym miejscu, gdzie może pisać brzydkie rzeczy w swoim blogu. To by wyjaśniało dlaczego nie spotkaliśmy się następnej nocy (plaża), jak również to, że spotkaliśmy się na kolejnym noclegu – w domu nauczyciela w Pirazis. Były i pokoje, i Internet. Prysznic co prawda zimny, ale zawsze to coś. Zostaliśmy też napojeni dużą ilością herbaty i nakarmieni tureckimi ciastkami, które co prawda są pyszne, ale diecie raczej nie sprzyjają, bo ociekają miodem i tłuszczem, w którym są smażone.

O poranku potłukliśmy jajka, które doktor Valentinas ugotował dla nas poprzedniego wieczora. U nas nie ma takiej tradycji, ale jest np. na Litwie albo w Grecji – dwie osoby biorą po jajku i stukają jedno o drugie – i dalej nie wiem za bardzo o co chodzi, ale zapewne o to, że ten którego jajko przetrwa, będzie zdrowy i silny przez najbliższy rok. Moje jajko zbiło się od razu, co nie było najlepszą wróżbą na dalszą część wycieczki. No i niestety wróżba się sprawdziła, bo ostro się czymś zatrułam, ale nie ma tego złego, mój organizm całkowicie oczyścił się z tureckich ciastek i innych paskudztw – a także wszelkich niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu mikroelementów i innych pożytecznych składników. Na szczęście kolejny raz przybył na ratunek nasz doktor Valentinas (znany wśród kierowców ciężarówek jako doktor Valentinas) – zaaplikował mi tybetańskie lekarstwo w proszku, po którym wprawdzie nie poczułam się lepiej, ale które również mi nie zaszkodziło, a także świństwo do picia mające uzupełnić elektrolity w moim zmarniałym organizmie. Na pociechę kupiłam sobie po 3 kg pomarańczy i grapefruitów – chyba nie najlepszy pomysł na problemy żołądkowe, ale co zrobić.

Bardzo mi natomiast dobrze zrobił dzień odpoczynku w Trabzonie, a właściwie w jego okolicach, w hotelu należącym chyba do władz miasta. Wszyscy pojechali zwiedzać monastyr, a ja leżałam sobie na kanapie w salonie, czytałam podróżnicze książki, popijałam to kawkę, to herbatkę, to zagryzłam bajglem, za oknem lato w pełni, otwarte okno, przez które przewiewał delikatny wietrzyk i absolutna cisza… Jak dla mnie, najlepszy rest day. Tego właśnie było mi trzeba. Zregenerowałam wszystko, co tylko można było, poprałam, tak więc już zdrowa i czysta mogłam następnego dnia pomknąć obrzydliwą i pełną smrodliwych samochodów autostradą przed siebie, na kolejny nocleg znowu nie w namiocie.

W Rize spaliśmy w sali gimnastycznej, ale musieliśmy poczekać trochę, aż dzieci zakończą sportowe rozgrywki i pójdą spać. Nie doczekaliśmy się namiotów także i ostatniej nocy w Turcji, chociaż Sigitas bardzo już na to czekał, i nawet dał kierowcom pewne wskazówki, co do miejsca noclegowego – plaża, krzaki. Niestety. Tutejsza plaża to autostrada i trochę kamieni oddzielających ją od morza. Poza tym straszliwy wiatr i wielkie fale rozbijające się o brzeg. Zamiast takich przyjemności – dom kultury a w nim kafejka internetowa – 20 nowiutkich komputerów do naszej dyspozycji 24 godziny na dobę. Nie muszę chyba dodawać, że Holger zjawił się tego dnia? Co w tym wszystkim najlepsze, dyrektor domu kultury nie sprawdził nawet naszych dokumentów, nie wziął paszportów, zostawił nam klucze i poszedł do domu, a zjawił się dopiero rano. To miłe, że są jeszcze na tym świecie tacy ludzie.

Interesująco zrobiło się u nas również jeśli chodzi o relacje między uczestnikami. Nigdy jeszcze chyba nie spotkało się na jednej wyprawie tylu popaprańców. Niektórzy chłopcy dąsają się co kilka minut i stroją fochy jak małe dziewczynki, inni znowu piszą na jeszcze innych brzydkie rzeczy w Internecie, ci inni bardzo się tym przejmują i robią afery, albo przechodzą do rękoczynów – niestety nie mogę napisać, kto kogo pobił i za co, bo sama bym się naraziła na uszczerbek na zdrowiu, ale naprawdę atmosfera w grupie bardzo się ostatnio zagęściła. Mieliśmy nawet w związku z tym spotkanie grupowe, którego tematem przewodnim było łamanie praw człowieka na naszej wycieczce. Przynajmniej coś się dzieje.

Jak tylko przekroczyliśmy granicę turecko-gruzińską (nie bez problemów, bo niektórym z nas wizy skończyły się dzień wcześniej) wyszło słonko i zrobiło się bardzo ładnie, chociaż także bardzo zimno. Pierwszy przystanek zrobiliśmy w Batumi – miasto dosyć paskudne, dużo ciężarówek i żadnego miejsca, gdzie można by przyzwoicie pojeść i popić. Znaleźliśmy bar, dosyć obleśny, zjedliśmy zupę, popiliśmy wina i pojechaliśmy na nasze pierwsze gruzińskie spanie – tym razem na bezdomnego – na dworcu kolejowym w Kobuleti. Atmosfera przyjazna. Trochę obleśnie i brudnawo, ale znaleźliśmy poczekalnię, którą zaadaptowaliśmy na noclegownię, ludzie się nie kręcili, bo chyba się bali, więc było nawet miło.

Może trudno w to uwierzyć, ale następnego dnia podróżowaliśmy całkiem niemałą grupą, a do tego w zgodzie i dosyć szybko, co było zasługą naszego wyścigowego Greka, który narzucał wyścigowe tempo. Pojedliśmy też przyzwoicie. Najpierw odwiedziliśmy gruzińską kawiarnię, pokosztowaliśmy ciastek i popiliśmy kawki, a od pań ze sklepu obok dostaliśmy pamiątkę – obrazek patrona Gruzji walczącego z wężem. Potem, po długich poszukiwaniach, w porze obiadowej, udało nam się znaleźć restaurację, w której popróbowaliśmy tutejszych pierożków, a właściwie wielkich pierogów z mięsem w kształcie kwiatka, z takim specjalnym uchwytem, za który trzeba złapać, nadgryźć, wypić rosołek ze środka, a potem zabrać się za mięsko. Daliśmy radę, ale chyba nikt się nie zachwycił wykwintnym smakiem tej potrawy. Jakkolwiek paskudna, dostarczyła nam energii na kolejne 40 km – do Kutaisi, a potem z policją na nocleg, gdzie mieliśmy zostać 2 dni, ale ponieważ nie ma tu kompletnie nic z rozrywek, których potrzebujemy podczas odpoczynku, postanowiliśmy nie wypoczywać i jechać dalej do Tbilisi.

Spaliśmy – większość w namiotach – na terenie parku przy hotelu dla sportowców. Mało brakowało, żebyśmy mogli nocować w środku, ale akurat przyjechało mnóstwo małych piłkarzy na zawody i wszystkie pokoje były zajęte. Dyrektor hotelu okazał się bardzo przyjacielskim człowiekiem i to on właśnie zapoznał nas ze słynną gruzińską gościnnością. Kiedy wszyscy się rozbijali, albo rozpalali w kominku (w specjalnym kominkowym domku w środku parku), pojechaliśmy razem najpierw po wielki baniak wina domowej roboty, a potem po wódkę i inne napitki, a także przekąski. Piliśmy i piliśmy do późnej nocy. Jest tu taka tradycja, że po toaście (gruzińskie toasty są bardzo długie i nie zawsze treściwe) trzeba wypić szklaneczkę wina do dna. Toastów było bardzo dużo (Sigitas spokojnie mógłby zostać Gruzinem), a więc i szklaneczek wina poszło niemało. Kiedy już wyglądało na to, że impreza dobiega końca, w środku nocy zapragnęłam wziąć prysznic. Wsiedliśmy więc w samochód (Sigitas jako moja eskorta) i pojechaliśmy do hotelu. Ale zanim tam dotarliśmy, spotkaliśmy Gintasa ze swoją kobietą, która przyjechała w odwiedziny, jadących nam na spotkanie z profesorem matematyki. Trzeba więc było zacząć wszystko od początku. Po dwóch godzinach dotarliśmy w końcu pod prysznic, woda była wprawdzie zimna, ale nie było rady, skoro czekałam już tyle czasu, to trzeba się było polać, choćby i zimną. Potem miałam drobny problem, bo Sigitas gdzieś poszedł, pan dyrektor zasnął, a ja nie mogłam się wydostać, ale w końcu udało mi się sforsować hotelowe drzwi i mogłam iść spać do smrodliwej chatki.

Wczoraj nocowaliśmy w Mtskhecie – tylko 30 km od Tbilisi, więc mieliśmy dodatkowy rest day. Z rana musieliśmy znaleźć dom dla maleńkiego pieska, którego zgarnęliśmy ze środka jezdni poprzedniego dnia. Nie było łatwo, ale o dziwo, kiedy już chcieliśmy zabrać go z powrotem do samochodu, jeden pan wziął go dla swoich dzieci. Piesek uratowany. Kolejny już zresztą w CROTO-historii. Pora na zwiedzanie. Pochodziliśmy trochę po mieście, po kościołach nawet, porobiliśmy zdjęcia okolicznym ruinom, górom, a na koniec pojedliśmy tutejszych tłustych przekąsek.

Dzięki pomocy pani Tatiany Kurczewskiej, przewodniczącej Związku Polaków im. Peradze w Gruzji, możemy nocować w polskiej szkole w Tbilisi. Szkoła znajduje się w samym centrum, więc lepiej trafić nie mogliśmy. Co prawda nie ma tu prysznica, ale rozwiązaliśmy ten problem udając się na porządne szorowanie do łaźni miejskiej – śmierdzący jajkiem gorący prysznic, sauna i babuszka z czymś w rodzaju papieru ściernego, dobrze nam zrobiły po przeszło tygodniu bez mydła. Po myciu przyszedł czas na jedzenie. Pani dyrektor polskiej szkoły i m.in. przewodniczący związku gruzińskich cklistów zaprosili nas do restauracji na kolację. Było mnóstwo przepysznego jedzenia, głównie tutejszego, i dużo gruzińskiego wina – strasznie brudzącego – wszyscy mieliśmy fioletowe zęby i języki. Oczywiście długie gruzińskie toasty, a także muzyka na żywo i piękne, choć smętne gruzińskie pieśni. Bardzo miły wieczór.

A dzisiaj – miły poranek. O 12-ej spotkaliśmy się u mera Tbilisi z ambasadorami naszych krajów i prasą (musieliśmy udawać, że jest lato i pozować do zdjęć w naszych koszulkach). Okazuje się, że ambasador Polski także ma zamiłowanie do rowerów i nawet praktykuje wycieczki po Polsce. Co więcej, razem z litewskim ambasadorem dołączą do nas na jeden dzień. Ale póki co nie myślimy o rowerach, tylko o rozrywkach, które nas tu jeszcze czekają. A czeka nas np. zwiedzanie miasta – specjalnie dla nas mer organizuje jutro autokar, który zawiezie nas tu i tam. A teraz idę na rozrywki w bardziej kameralnym gronie, w towarzystwie naszej nowej gruzińsko-polskiej koleżanki.

GRUZJA / AZERBEJDŻAN (Tbilisi – Baku), 3-14 IV
Najlepsze, a zarazem najbardziej wyniszczające ciało – zwłaszcza wątrobę i szare komórki – dziesięć dni. W Tbilisi do naszej grupy dołączyła silna ekipa chłopców z Litwy. Już pierwszego dnia, a właściwie wieczora i częściowo nocy, zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi, a nazajutrz ja i Carlotta należałyśmy już do rodziny. Nasza znajomość rozpoczęła się dosyć przyjemnie, bo od pobytu w carskiej łaźni – masaże z użyciem oliwki dla dzieci – przez resztę wyprawy zwaną baby oil, zimne piwko, herbatka, smrodliwa woda w wielkiej wannie i tańczący specjalnie dla nas fikuśne tańce mężczyźni… Później tańczyliśmy też w knajpie (z prawie wszystkimi ludźmi, którzy tam wtedy byli), gdyż jeden z chłopców jest nauczycielem tańca i nie potrafi się opamiętać. Z tego samego powodu, po opuszczeniu lokalu – i pysznym gruzińskim jedzeniu – znowu tańczyliśmy – tym razem na ulicy, a do tego śpiewaliśmy. Było już dobrze po północy, ale nikt nas nie zgarnął, ani nawet nie nakrzyczał, chociaż paru kierowców chciało nas przejechać. Być może dlatego, że szliśmy środkiem ulicy, dziwnie się do tego kołysząc. Kiedy doszliśmy w końcu do naszej szkoły, zobaczyliśmy CTOTO-samochód, a na dachu… Sigitasa z Adamem. My śpiewaliśmy, a oni tańczyli – powiedzmy. Jak zeszli – ostatni taniec na dobranoc, tym razem grupowy, a w środku już ostatnie przyśpiewki z Danae na dwa głosy. Najwidoczniej mieliśmy tego dnia nastrój na różne formy wyrazu artystycznego. Co zrobić.

W naszej wesołej ekipie mamy też instruktora nurkowania, dwóch wytwórców toreb papierowych, komputerowca, byłego komputerowca, obecnie malowniczego mostów i kilku innych ciekawych ludzi. A wszyscy razem stanowimy od tego dnia Baby Oiland Team. Zajmujemy się nie tylko, choć głównie, rozrywkami i przyjemnościami, ale jeździmy też na rowerach. Czasami nawet z ambasadorami naszych krajów. Ambasadorzy Litwy i Polski dołączyli do nas na kawałek pierwszego dnia, szło im całkiem nieźle, ale kiedy zaczął się długi – kilkudziesięciokilometrowy – podjazd, nagle wezwały ich służbowe obowiązki i musieliśmy się pożegnać.

Podjazd ten pokonaliśmy o głodzie, gdyż po drodze nie było ani jednego sklepu. W pierwszym sklepie, w którym też zresztą niewiele było, musieliśmy napić się wódki z miejscowym panem, który bardzo ucieszył się na nasz widok. A chcieliśmy tylko pojeść ciastek. W noclegowym miejscu to samo – poszliśmy z Adamem do „centrum” w poszukiwaniu jedzenia (chciałam kupić jakiś owoc, jabłko chociaż, ale mieli tylko cebulę i ziemniaki) i spotkaliśmy pana miejscowego. Koniecznie chciał nas zaprosić do siebie na połów ryb, oprowadzić po posiadłości i popić wódeczki. Kupił mi też wiśniowy likier w kolorze denaturatu i siatkę batonów, które potem niestety zabrał w przypływie złości po tym, jak czekał na nas parę ładnych godzin, a my nie chcieliśmy jednak zwiedzać jego haciendy.

A w nocy mieliśmy rabunek – ktoś ukradł rower Danae – ale po sprawnej akcji Vasileosa i litewskiej ekipy, z drobną pomocą miejscowej policji (chociaż nikt nie wie jak to się właściwie stało), udało się rower odnaleźć. Mniej szczęścia miała Nijole, która po drodze zgubiła sakwę, ze wszystkimi dokumentami – w tym paszport z wizami – i pieniędzmi. Musiała więc wrócić na jakiś czas do domu i zorganizować sobie wszystko od nowa.

A my w dalszym ciągu niszczymy nasze organizmy i zażywamy rozrywek. Ale najpierw – rowery. Chłopcy mają dziwny nawyk robienia dziesięciominutowych przerw co 45 minut – z zegarkiem w ręku!!! Odpowiada za to Mantas zwany coachem. I wszyscy się słuchają. Strasznie to stresujące, a w dodatku męczące, ale co zrobić. Przynajmniej mieliśmy chwilę czasu na lekcję salsy na bezdrożach. Chyba zaczęłam robić postępy, bo przestałam deptać po Mindaugasie. Po 17 km podjazdu (dla chłopców spacerku) na przełęcz (ok. 1800 m) niesamowity zjazd po krętej i niezbyt asfaltowej drodze. Po takich przyjemnościach, trzeba też było zakończyć dzień w miły sposób, a ponieważ mieliśmy dwa pudła pełne butelek wina – prezenty od polskiego i litewskiego ambasadora – spaliśmy na dużym boisku, a w dodatku zrobiło się ciepło, urządziliśmy pierwszą plenerową imprezę z prawdziwego zdarzenia. Było tak, jak powinno być od początku. A i salsa lepiej wychodzi po pijaku.

Kolejny dzień był dniem idealnym. Postanowiliśmy zwiedzić pobliskie wytwórnie wina w Cinandali, niestety na początku mieliśmy z tym drobne problemy, bo pierwsza fabryka, jaką znaleźliśmy, była zamknięta. Nie poddaliśmy się jednak tak łatwo i pojechaliśmy błotnistymi alejkami w głąb wioski, na poszukiwanie kolejnej. Znaleźliśmy wprawdzie fabrykę, ale od paru ładnych lat nikt w niej chyba wina nie produkował. Już mieliśmy się poddać, kiedy okazało się, że kawałek za torami, błotem na prawo, jest jeszcze jedna fabryka. I faktycznie. W końcu znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, ale nasza ekskursja okazała się o wiele bardziej owocna, niż moglibyśmy przypuszczać. Powiedzieliśmy, że przyjechaliśmy z Litwy na rowerach tylko po to, żeby obejrzeć ich fabrykę i pokosztować wyśmienitego wina. Panowie oprowadzili nas więc po okolicy, pokazali jak wszystko działa, opowiedzieli o nowych włoskich technologiach i maszynach, które chcą jeszcze kupić, a potem przeszliśmy do rzeczy. Najpierw próbowaliśmy z kieliszków. Próbowaliśmy długo, wykazując wielkie zainteresowanie bukietem tutejszych win. Kiedy już napróbowaliśmy się wystarczająco, wyciągnęliśmy nasze puste butelki – a byliśmy dobrze przygotowani na takie okoliczności. Mieliśmy też dużo wody, w tym słynnej mineralnej wody Borjomi, którą niestety musieliśmy wylać na trawnik, żeby zrobić miejsce dla winka. Nawet w bidon mi nalali. Ogółem dostaliśmy ze 20 litrów. Szczególnie posmakowało nam takie słodkie, jeszcze nie do końca zrobione, z bąbelkami… I zimne… Bajka. Po drodze do restauracji wypiliśmy kilka butelek tego pysznego napitku, a w restauracji kolejne kilka litrów. Chodzenie z chłopcami do lokali nie jest dla mnie łatwe, bo mam mały brzuszek, a chłopcy zamawiają zawsze tyle jedzenia, o piciu nie wspominając, a do tego wszystko pyszniutkie, że nie ma rady – trzeba jeść i cierpieć. Ale nie możemy narzekać – litewska ekipa doskonale zaopiekowała się swoimi dwiema małymi (1,60 i 1,55 m) dziewczynkami. Karmili nas i poili przez cały czas, a do tego zapewniali inne rozrywki m.in. w postaci masaży relaksacyjnych przy użyciu baby oil. Jednak dzień z winem nie mógł zakończyć się inaczej jak… winem. Po drodze spotkaliśmy ludzi, którzy powiedzieli, żebyśmy jechali dalej, a oni zorganizują dobre domowe winko i złapią nas gdzieś po drodze. Tak też się stało i mieliśmy kolejne 15 litrów. Co za dzień.

Prawdopodobnie pod wpływem dużych ilości wina, coach pozwolił mi przejąć nazajutrz dowodzenie nad grupą, co oznaczało brak grafiku, brak 15-minutowych postojów co 45 minut, długie postoje, postoje, kiedy przyszła mi ochota, wyjazd z obozowiska, kiedy byłam gotowa – czyli późno – i ogólnie zero stresu. Zamiast wszystkich tych niemiłych rzeczy – kultura, sztuka i rozrywki intelektualne. Zwiedziliśmy klasztor, a potem, w klasztornej kaplicy, śpiewaliśmy z Vasilim i Danae na trzy głosy. Nie zabrakło też salsy na klasztornym maleńkim balkonie oraz na krowiej kupie. Po tak pięknym początku dnia, trzeba było zadbać jakoś o tę podniosłą atmosferę. Nie mogliśmy zrobić w tej sprawie nic innego, jak tylko odwiedzić kolejną fabrykę wina. Napełniliśmy wszystkie puste (smutne) butelki winem i pojechaliśmy na nocleg w polskim domu w Lagodehi. Póki co, jeszcze nic tu nie ma, ale niebawem powstanie dom kultury – będzie się można pouczyć języka polskiego, polskich tańców i pewnie jeszcze innych polskich rzeczy. Rozłożyliśmy się z chłopcami na werandzie, żeby nie robić afery w środku nocy, jak zachce nam się napić soku. Wyłączyli wodę. Na cały dzień. Na szczęście zdążyłam wziąć długi, gorący prysznic, ale nie wszystkim się udało.

Następnego dnia rano straszny deszcz. Gruzja płacze, bo wyjeżdżamy. Część poszła w góry i dołączyła do nas dzień później, a my pojechaliśmy na granicę. Przywitał nas wielki napis: „Granica Azerbejdżanu. Powodzenia”. Klimatycznie. Ogólnie jeden wielki syf, rozkopy, kałuże, ciężarówki, samochody osobowe przeciskające się między ciężarówkami i dwie grupy rowerzystów w przeciwdeszczowych pelerynkach. Spotkaliśmy grupę niemieckich emerytów, którzy też jadą do Chin. Robią po 150 km dziennie i mieszkają w luksusowych hotelach. Kiedy już odtańczyliśmy nasze tańce na granicy (ciekawe, czy ktoś to przed nami tu robił), popiliśmy herbatki z pogranicznikami i pogawędziliśmy z kierowcami tirów, Mindaugas zagadał z policjantami, którzy później eskortowali nas do najbliższej knajpy najlepszym chyba samochodem policyjnym w całym kraju. Zabrali nas też do wypożyczalni video, gdzie mogliśmy wymienić pieniądze po dobrym kursie. Bankomatów brak, a banki były już pozamykane. Do knajpy trafił też Sigitas i Adam, więc byliśmy wszyscy. Pierwszy raz widziałam, żeby policjanci na służbie wypili tak dużo wódki. I jeszcze zaprowadzili nas na nocleg – koło innej restauracji, w której zabrakło wszystkiego oprócz herbaty. Nawet masło się skończyło. Spałam na stole pod piknikowym daszkiem, bo nie chciało mi się rozstawiać namiotu, ale niestety w nocy spadł deszcz i trochę mnie zamoczyło. Odkrycie tego o poranku było niezbyt miłym początkiem jeszcze mniej miłego dnia, który w związku z tym, musieliśmy sami sobie jakoś umilić.

Najpierw padało, a potem na dodatek droga się nie tyle popsuła, co skończyła. Ludzie mówili nam, że dalej będzie jeszcze gorzej, ale nie chciało nam się w to wierzyć. W końcu uwierzyliśmy, kiedy na własne oczy zobaczyliśmy wielkie dziury w ziemi – takie, że zmieściłaby się ciężarówka, przepaści pojawiające się ni z tego ni z owego, oznaczone tylko krzaczkiem, doskonale widocznym po ciemku, a także kilka rzeczek, przez które musieliśmy się przeprawić. Na szczęście chłopcy stanęli na wysokości zadania i dzielnie nosili swoje dziewczęta i ich rowery przez bystro płynące strumyki. A na dobranoc – prezent od Adama – 4 km pod górę do noclegu i prysznic w lodowatej wodzie tryskającej z rury. W kwestii uprzyjemniania sobie tego ponurego dnia – dwa pobyty w barze, z czego jeden długi i ciężki (dolaliśmy wódki nawet do deseru), a drugi około 11 w nocy, w ramach przygotowania do wieczornego podjazdu. Jak już podjechaliśmy, znowu trzeba się było pokrzepić, więc powtórka. Ciężki, ciężki dzień.

Przez ostatnie trzy dni pobytu w Azerbejdżanie, nic się w naszym sposobie podróżowania nie zmieniło, poza tym, że uczestniczyliśmy w ceremonii (a właściwie jej początku, bo szybko zmyliśmy się do knajpy) wtykania w ziemię pala pokoju, na którą przyleciały dziewczyny specjalnie z Japonii (te same co rok temu były na Cyprze, z tym, że tym razem nic nam nie ugotowały), a także spaliśmy w motelu przy restauracji, w którym mogliśmy potajemnie wziąć prysznic, a woda była gorąca. Niecodzienne przeżycie. Prawie udało nam się przespać w luksusach, gdyż z naszej werandy zauważyliśmy, że okno jednego z pokoi nie było zamknięte, ale przyszło dwóch dziadków, którzy do późna oglądali telewizję, popijając piwko i nici z luksusów.

134 km do Baku zleciały nam bardzo szybko, bo chłopcy chcieli koniecznie wykąpać się w morzu, albo przynajmniej zamoczyć w nim koła. Niestety nie wyszło ani jedno, ani drugie i musieli zadowolić się spacerem po nadmorskim bulwarze. Straż miejska definitywnie zakazała nam jeżdżenia tam na rowerach. Pojechaliśmy więc do prywatnej szkoły dla wybitnie uzdolnionych dzieci, umyliśmy się w umywalce i poszliśmy w miasto. Ostatni wspólny wieczór z rodziną… Po ostatnim dużym jedzeniu, ostatnich tańcach, chłopcy spakowali rowerki i około godz. 3 w nocy pojechaliśmy wszyscy CROTO-busem na lotnisko. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w całodobowym sklepie, żeby za bardzo nam się nie nudziło na pace. A potem smutne chwile na lotnisku i znowu zostałyśmy same z tymi na w pół mężczyznami z zachodnich krajów. Straszne.

Na szczęście nie miałyśmy za dużo czasu, aby rozmyślać nad naszą tragiczną sytuacją, bowiem kolejny dzień przyniósł wiele wydarzeń – choć nie zawsze przyjemnych. Najpierw pani nauczycielka poprosiła mnie, żebym na lekcji angielskiego poopowiadała dzieciom o Polsce. A ja tak nie lubię dzieci! Zabrałam Adama jako wsparcie i dzielnie walczyliśmy z tymi małymi potworami przez 45 minut. Potem przyszła kolej na Carlottę. A potem przyszedł Sigitas i powiedział, żebyśmy zbierali manatki, bo o godz. 14 mamy spotkanie z ministrem sportu i ambasadorami (poprzedniego dnia byliśmy też na herbatce z konferencją prasową u naszego ambasadora i konsula), a potem idziemy koczować do portu, bo nie możemy zdobyć biletów na prom. Ponoć już ich nie ma, może będą następnego dnia, a w ogóle na promie jest tylko 10 miejsc dla ludzi – jasne. Wizyta w ministerstwie upłynęła pomyślnie. Były oczywiście mikrofony, kamery, prasa i padło pytanie, jak nam się tu podoba i czy mieliśmy problemy. Sigitas powiedział, że owszem, bardzo ładnie, żadnych problemów z wjazdem, ale teraz mamy problem, bo nie możemy wyjechać. Minister szybko wziął sprawy w swoje ręce, zadzwonił do „szefa morza kaspijskiego” i nie upłynęło 15 minut, jak mieliśmy bilety do odbioru w porcie. A tam dwie inne grupy jadące do Pekinu – znajomi Niemcy na rowerach i jakaś wyprawa ciężarówkowa. A do tego dużo tirów i pociąg. Po kilku godzinach oczekiwania, w końcu udało nam się wsiąść na prom. Większość czasu spędziliśmy w barze, bo kajuty były tak obleśne, że lepiej było trzymać się z daleka, a w dodatku jedyny kibel, z jakiego mogliśmy korzystać, nie funkcjonował i prawie się z niego przelewało. Nie była to najprzyjemniejsza noc na naszej wycieczce, ale i tak nie może się równać ze zmaganiami z turkmeńską biurokracją i nocą na granicy…

TURKMENISTAN, 14 IV – 2 V
Noc na granicy upłynęła nam całkiem przyjemnie. Rozłożyliśmy śpiwory i wszystkie niezbędne rzeczy w dosyć przytulnej hali, pod czujnym okiem służb mundurowych. Niekiedy tylko musieliśmy wstawać, jak przyszła nasza kolej, żeby wypełnić jakiś druczek, pokazać paszport albo kupić wizę. Rano ugotowałam nawet zupę. Najlepiej strzeżony hotel w całym Turkmenistanie.

Już pierwszego dnia pustynia dała nam o sobie znać. Żadnych lokali gastronomicznych przez 70 km. Potem jedna kawiarnia, w której udzielono nam dosyć interesujących informacji na temat najbliższego miasta. Chcieliśmy wiedzieć, za ile kilometrów będzie następny bar, żeby dobrze przygotować się psychicznie na kolejny długi odcinek. Pan powiedział, że niedaleko, może z 5 km, na to my, że niemożliwe, na to on, że może z 10, góra 15. Następnego dnia okazało się, że do miasta było nie 5, ani nawet nie 15, a 60 km!!! Ale nie można się dziwić zwykłym ludziom, skoro nawet policjanci w tym kraju nie mają zielonego pojęcia o odległościach między wioskami, których wcale nie ma tu zbyt wiele. Kiedy opuściliśmy kawiarnię (tutejsze kawiarnie to raczej bary, a nawet restauracje, bo można w nich też pojeść i to całkiem nie najgorzej), wiatr był już wyjątkowo silny – spychał nas z drogi i powodował piaskowe zadymki, robiło się ciemno, a po drodze przechadzały się dromadery. Całkiem klimatycznie, ale nie bardzo przyjemnie. Część zawróciła do baru, żeby tam się przespać, a my – trzy dziewczynki – pojechałyśmy dalej. Noc w pustej chatce w małej osadzie przy stacji kolejowej – toaleta za pociągiem, o prysznicu można zapomnieć. Na kilka najbliższych dni właściwie.

Wszystkie te dni były w zasadzie bardzo do siebie podobne – kłopoty ze sklepami, jeszcze większe kłopoty z asortymentem, jeśli już sklep udało się znaleźć, piasek, piasek, piasek, czasami wielbłąd, krowa, wiatr i upał – bo w końcu zaczęło się prawdziwe lato, i to dosyć znienacka, więc nie mieliśmy czasu, żeby się przystosować. Raz budzimy się na pustyni (po naszym obozowisku chodziły skorpiony, jaszczurki i wielkie robaki z wielkimi zębami), a tu zamiast deszczu, który padał poprzedniego dnia, straszny żar i ani jednej chmurki.

Ciekawa tu też sprawa z pieniędzmi. W pierwszym mieście za granicą, w dwóch bankach w ogóle nie mieli manatów. Trzeci bank – zamknięty. Poszliśmy więc do sklepu meblowego (z polskimi, jak się okazało, meblami) i pan dosyć szybko zorganizował nam wymianę. Dostaliśmy po kilka grubych plików pieniędzy i mieliśmy ich pełne sakwy, bo w portfelach nam się nie mieściły.

Na drugą noc zostaliśmy zaproszeni do domu pana handlującego samochodami w Bombaju. Spotkaliśmy go w barze, jak jedliśmy zupę. A potem piliśmy tez wódkę, bo co zrobić. Kierowcy pojechali wcześniej, żeby sprawdzić lokal, ale do tego czasu pan był już pijany, więc musieliśmy przespać się w „hotelu” przy dworcu kolejowym. Bezpieczniej było spać na podłodze, bo wszystko strasznie się lepiło, kible nie działały, prysznic, który według obsługi tego miejsca, jak najbardziej się tam znajdował, składał się z kranu i miski, ale przynajmniej nasz dziewczęcy pokój był dosyć przestronny, a w dodatku dało się otworzyć okno, więc za bardzo nie śmierdziało.

Następnej nocy mogliśmy zaznać odnowy duchowej (i nie tylko), ponieważ spaliśmy w miejscu, do którego ludzie przyjeżdżają, żeby się pomodlić. Nie wiem dokładnie, o co chodziło, ale z miejscem tym wiąże się legenda o świętej Bibi, podobna do naszej legendy o Świtezi, ze skałami zamiast wody. Po cudownej kąpieli w starodawnym stylu – mały pokoik z piecem i polewanie się gorącą wodą z wiader – przepyszna zupa z szarawo-brązowym makaronem własnej roboty, fasolą i innymi ciekawymi składnikami. Dostaliśmy wielką miskę, wielkie drewniane łyżki i dużo dolewek. A potem herbatka z mlekiem wielbłąda i spanie w naszym wykładanym dywanami modlitewnym pokoju.

Po kolejnym dniu na pustyni w towarzystwie policjantów (towarzyszyli nam prawie przez cały czas, zapewniali dobrą niemiecka muzykę z lat 80., a niekiedy nawet osłaniali od wiatru i ciężarówek, które musiały się zatrzymywać, ponieważ panowie policjanci jechali po lewej stronie drogi wykrzykując coś cały czas przez megafon) znowu czas rozrywek i przyjemności. Tym razem tylko cielesnych. Najpierw kąpiel w podziemnym, ciepłym i bardzo smrodliwym jeziorze, do którego schodziło się długimi i dosyć niebezpiecznymi schodami. Dookoła skały, nad głową skały i nietoperze, ciemno, tylko małe latarnie dawały trochę światła. W międzyczasie – bolesny, ale zapewne zdrowotny masaż w wykonaniu doktora Valentinasa. Po kąpieli – rodzinne gotowanie. Gintas z pomocą panów z baru, przy którym się rozbiliśmy, zajął się rybą, a reszta przeważnie krojeniem. I gotowaniem jajek. Dołączyłam do siekaczy owoców, ponieważ musiałam zadbać o to, aby w sałatce znalazła się odpowiednia ilość wódki. Znalazło się wystarczająco, a że nie miałam przy sobie kubka, Sigitas polewał mi jeszcze do menażki w czasie jedzenia. W dodatku taksówkarz zaproponował nam 10 kg kokainy. Bardzo udany wieczór.

Absolutnie nie możemy narzekać też na kolejne dwie noce – w domu polskiej pani konsul w Aszchabadzie. Akurat pojechała do Polski, więc mieliśmy cały dom dla siebie. Zajęliśmy też ogródek i wszyscy się bardzo ładnie pomieścili. Obejrzeliśmy nawet polskie wiadomości – w kraju po staremu – straszna nuda i afery. Podczas rest day’u zaopiekował się nami ksiądz Tomasz – jeden z dwóch księży w tym kraju. Obydwaj Polacy. Najpierw zabrał nas do banku, w którym obsługują cudzoziemców. Znajduje się tam jedyny w tym kraju bankomat – i tu bez niespodzianek – nie działał. Nie chcieli mi też wypłacić pieniędzy z karty, a żeby wymienić dolary, trzeba było stać w długiej kolejce. Musiałam więc zacząć żyć oszczędnie. Po wizycie w banku, przyszedł czas na zakupy na wielkim bazarze, na którym można kupić wszystko, nawet wielbłąda, albo owieczkę, a także okulary marki Dior i wszystkich innych słynnych projektantów, niestety brak tu – jak w każdym innym zakątku tego kraju – chociażby kremu do opalania albo zwykłego balsamu. Po zakupach ksiądz Tomasz zaprosił nas do siebie na pyszny obiad – w końcu jakaś nietłusta zupa – ludzie w Turkmenistanie uwielbiają tłuszcz – plow (ryż z warzywami), a na deser naleśniki ze śmietaną, w której prawie można było postawić łyżkę (my, ludzie z miasta nieczęsto coś takiego widzimy) i jaśminowa zielona herbata. Bardzo przyjemny rest day.

Potem znowu pustynia, wczesne pobudki, upały, bary co 50 km, długie w tych barach postoje, wielbłądy i rozrywki, które zapewniały nam turkmeńskie lokale. Raz nocowaliśmy w hotelu, w którym wychodek był na podwórku, a jedyny prysznic, z którego woda ledwie co kapała (w dodatku albo wrzątek, albo lód) znajdował się w tzw. pokoju luksusowym. Światła w łazience nie było, kurki pourywane i ogólnie syf. Bardzo jestem ciekawa jak emerytowani Niemcy poradzili sobie z taką nędzą hotelową.

My radzimy sobie, urządzając rybne imprezy. Gintas objawił się jako prawdziwy talent w tej dziedzinie. Wybieramy więc takie miejsca na nocleg, gdzie można pogotować, a potem pojeść w cywilizowanych warunkach. Dobrze też, jeśli jest lodówka, żeby schłodzić napitki. Niestety na ostatniej takiej imprezie naszego kucharza zmogła choroba żołądkowa, ugotował nam zupę i usmażył rybę, ale sobie biedaczek nie pojadł. Było z nim na tyle źle, że nawet na wódkę nie mógł patrzeć. Na szczęście następnego dnia już mu się polepszyło i kontynuował kurację zwalczania mikrobów w organizmie.

Zachorowali natomiast inni. Albo mamy tu jakiegoś wirusa, albo każdy po kolei przechodzi zatrucie indywidualne. Raz rozstawiłam namiot w bardzo złym miejscu, bo akurat koło Carlotty i Joachima, którzy przez całą noc wymiotowali. I nie tylko. Co zrobić. Ja też się zaraziłam, ale poszło dosyć gładko – wypiłam butelkę coca coli, poszłam spać na brudasa (pierwszy raz na tej wyprawie) i nazajutrz byłam jak nowo narodzona. No może prawie, bo mimo iż żołądek mnie już nie bolał, z głową nie wszystko chyba jeszcze było w porządku – wybrałam się na 6-godzinną wycieczkę z przewodnikiem, który oprowadzał nas po starożytnym mieście Merw. Było to najgorsze zwiedzanie w moim życiu i najprawdopodobniej ostatnie.

Za to łatwo tym razem poszło na granicy. Myśleliśmy, że może spędzimy tam noc, ale straciliśmy nasze miejsce noclegowe, ponieważ wszystko przebiegło nad podziw sprawnie i nawet nie kazali nam wyjmować rzeczy z samochodu.