Relacje uczestników
Waldemar Grabka
BIELAWA
NOCNIK Z PODRÓŻY
Opisy z podróży dotyczą zazwyczaj tego, co się zdarzyło w ciągu dnia. To w ciągu dnia dzieje się przecież najwięcej i to dzień dostarcza mnóstwa wrażeń, które mogą potem zostać spisane w dzienniku. Noc jest od spania. Noc służy do odpoczynku, zregenerowania sił, aby następnego dnia być znowu gotowym na kolejne wyzwania. W ciągu trwającej 223 dni rowerowej wyprawy z Polski do Japonii wyzwań mi nie brakowało. Każdy dzień był Wielką Przygodą. Na koniec obfitującego w przygody dnia, trzeba było jednak znaleźć jeszcze nocleg. Nigdy nie wiedziałem, gdzie będę spał następnej nocy. I to było wspaniałe! Najczęściej rozkładaliśmy namioty w miejscu, gdzie zastawała nas noc. Zdarzało nam się jednak nocować na posterunkach policji, stadionach, w fortach wojskowych, czy też świątyniach najróżniejszych wyznań. Często też byliśmy goszczeni w domach przypadkowo poznanych ludzi. Niektóre z tych domów były wspaniałymi pałacami, inne – chatkami z bambusa. Koniec dnia z całą pewnością nie oznaczał więc końca przygód. To właśnie noclegi w tak bardzo różnych miejscach, pomagały nam lepiej zrozumieć kraj, w którym akurat przebywaliśmy, a wydarzenia, których doświadczyliśmy w nocy, stały się materiałem na osobną opowieść – „nocnik z podróży”.
Noc 42 – Delphi (Grecja)
Co za wspaniała noc! Hołdując jak zwykle zasadzie, że śpimy po prostu tam, gdzie zastanie nas noc, wczoraj wypadło na Delphi – święte miejsce starożytnych Greków. Nasze namioty stanęły więc w maleńkim gaju oliwnym, tuż obok zabytkowych ruin. Ze wszystkich stron otaczały nas góry. Dodatkową atrakcją była pełnia księżyca. W jego srebrzystym świetle niezwykłe miejsce, w którym zatrzymaliśmy się na nocleg, wyglądało jeszcze bardziej niezwykle. Zauroczeni atmosferą, długo siedzieliśmy przed namiotami i popijając ouzo – grecki alkohol o specyficznym anyżkowym smaku – rozmawialiśmy o tym jak to jest wspaniale nie wiedzieć, gdzie będzie się spało następnej nocy. Manuel, który pochodzi z Meksyku powiedział, że nasze życie przypomina życie „crotos” – co w hiszpańskim slangu oznacza włóczęgów. Pół żartem, pół serio, wymyśliliśmy naszą własną filozofię – „croto-filozofię”. Jedną z jej głównych zasad jest akceptowanie każdych warunków i sytuacji, jakie przynosi ze sobą los. Nawet jeżeli nie codziennie trafia się do tak cudownych miejsc jak nasz gaj oliwny w Delphi, to przecież nigdy nie wiadomo, czy za kolejnym zakrętem nie ma właśnie takiego gaju.
Noc 52 – Jenin (Autonomia Palestyńska na Zachodnim Brzegu Jordanu)
„Szukram, szukram…” dziękowaliśmy naszemu gospodarzowi, który zaprosił nas do swojego domu. Człowiek ten jest zdaje się kimś ważnym w Jenin – rodzajem namiestnika-burmistrza z ramienia kierowanej przez Arafata OWP. Nocleg w Jenin był całkowicie nieplanowany. Tak właściwie to w tym pierwszym na naszej drodze palestyńskim miasteczku chcieliśmy tylko przeczekać najgorętszą porę dnia, a potem ruszyć dalej. Nasze nieoczekiwane pojawienie stało się miejscową sensacją. Otoczeni przez gromadę dzieci, które głośno komentowały każdy nasz ruch nie czuliśmy się zbyt pewnie.
W pamięci miałem słowa izraelskiego żołnierza pilnującego przejścia granicznego: „Nie jedźcie do Palestyny. Jeżeli będziecie mieli szczęście, zostaniecie tam tylko okradzeni…”. W pewnym momencie podszedł do mnie chłopiec i podał mi szklaneczkę herbaty. „Szukram” – powiedziałem do niego jedno z nielicznych słów, jakie znałem po arabsku. Twarz chłopca rozpromieniła się uśmiechem. Chwilę potem każdy z naszej grupy pił już mocną, aromatyczną herbatę. Wśród zebranego wokoło nas tłumu zaczęli pojawiać się również dorośli. Ktoś przyniósł kilka taboretów, żebyśmy nie musieli siedzieć na ziemi – „szukram”, ktoś inny poczęstował nas brzoskwiniami – „szukram”, jeszcze ktoś inny arbuzami – „szukram”. Pojawił się ktoś, kto znał angielski. Opowieść o naszej wyprawie została przetłumaczona na arabski. Tłum słuchał.
Chcieliśmy ruszyć w dalszą drogę, ale Yahya – nasz tłumacz – przekonał nas, abyśmy zostali jeszcze trochę i zwiedzili miasto. On sam zaoferował się być przewodnikiem – „szukram”. Jenin nie jest raczej miejscowością atrakcyjną turystycznie. Pomysłem Yahyi na zwiedzanie było więc nie tyle oprowadzanie nas po miejscowych zabytkach, bo tych po prostu nie było, ile pokazanie dokonań administracji palestyńskiej od czasu przejęcia władzy w tym autonomicznym regionie. Odwiedziliśmy więc szpital, szkołę, posterunek policji oraz wystawę malarstwa miejscowych artystów, gdzie motywem przewodnim niemal wszystkich wystawianych obrazów była walka o niepodległość Palestyny.
Oprócz Yahyi towarzyszyła nam grupa jego przyjaciół – młodych ludzi zrzeszonych w organizacji Palestinian Vision. Widać było, że zależy im na pokazaniu swojego miasta z jak najlepszej strony. Na koniec zaprowadzeni zostaliśmy do budynku spełniającego rolę ratusza, gdzie czekało na nas kilka osób reprezentujących miejscowe władze. Trzeba przyznać, że jak na niezapowiedzianą wizytę grupki rowerzystów, potraktowano nas bardzo poważnie. W wygłoszonych przemówieniach nasi gospodarze podkreślali radość, z jaką witają zagranicznych turystów i nadzieję, że w przyszłości będzie ich przyjeżdżać więcej do ich pięknej ojczyzny. My z kolei mówiliśmy o zaskoczeniu z niezwykle ciepłego przyjęcia oraz nadziei, że wszystkie istniejące w regionie problemy będzie można rozwiązać na drodze pokoju. Co można więcej powiedzieć, kiedy całą sprawę ciągnącego się od lat konfliktu izraelsko-palestyńskiego znało się do tej pory tylko z telewizora? Po części oficjalnej zaproszeni zostaliśmy na poczęstunek – „szukram”. Tam też padła propozycja, abyśmy zostali dłużej w Jenin. Wieczorem miał się odbyć doroczny festiwal folklorystyczny, a nasza obecność jako gości honorowych miała uświetnić imprezę – „szukram”. Zgodziliśmy się.
Festiwal okazał się faktycznie bardzo ciekawym widowiskiem. Przy czym artystyczny aspekt nie był tutaj chyba najważniejszy, gdyż oprócz występujących zespołów bardzo często na scenie pojawiały się również różne Ważne Osoby, które wygłaszały płomienne przemówienia. Atmosfera była gorąca – pieśni patriotyczne, okrzyki, uniesione do góry zaciśnięte pięści, itp. Festiwal folklorystyczny zamieniał się w festiwal polityczny. Na nocleg zaproszeni zostaliśmy do domu pana Omar Eben Hatar – człowieka, który witał nas w ratuszu i który odgrywał wiodącą rolę na scenie podczas przemówień. Tam oprócz tego, że zostaliśmy nakarmieni – „szukram”, napojeni – „szukram” i udostępniono nam wygodne miejsca do spania – „szukram”, to dodatkowo jeszcze otrzymaliśmy od naszego gospodarza odręcznie napisane pisemko-glejt. Z dokumentem tym – jak nam wyjaśniono – w każdym mieście znajdującym się pod palestyńską jurysdykcją, lokalne władze zobowiązane są do udzielenia nam wszelkiej pomocy – „szukram”.
Jestem zdania, że przyjeżdżając do obcego kraju powinno nauczyć się chociaż kilku zwrotów w miejscowym języku. Jednym z najważniejszych jest słowo „dziękuję”. W Palestynie przebywamy zaledwie jeden dzień, ale już tyle razy za coś dziękowaliśmy, że słowa „szukram” nie zapomnę pewnie do końca życia.
Noc 57 – Morze Martwe (Jordania)
Uff, ależ tu gorąco!
Noc 66 – Pustynia Syryjska, około 50 km na północny-zachód od Palmiry
Słyszałem, że noce na pustyni są zimne. Nie tutaj… Pomimo nieznośnego gorąca śpimy w namiotach, gdyż trochę się obawiamy odwiedzin nieproszonych gości -węży i skorpionów. Jakiś czas temu wprowadziliśmy specjalny plan dnia, czyli wczesne wstawanie, jazda do około 13.00, sjesta do 16.00, a potem jeszcze raz jazda aż do zmroku – tak, aby omijać porę największego upału. Na pustyni nasz system jest jednak mało przydatny, gdyż nawet w tych „bezpiecznych” godzinach upał wykracza ponad wszelkie znane mi standardy. Znajduje to odzwierciedlenie w ilości pochłanianej przez nas wody. Codziennie wypijam jej około dziesięciu litrów.
Noc 79 – jezioro Van (Turcja)
Wczoraj spaliśmy w kurdyjskiej wiosce. Dzisiaj z kolei wypadło na turecki obóz wojskowy. Historię konfliktu turecko-kurdyjskiego poznajemy więc z perspektywy dwóch walczących ze sobą stron. Obie te strony mają swoje racje, z którymi nie można się nie zgodzić. Gdzie leży prawda? Nie wiem. Pewnie nie ma prawdy absolutnej, jak to zazwyczaj bywa w długotrwałych konfliktach i narosłych przez lata wzajemnych uprzedzeniach.
Noc 87 – Khalhal (Iran)
Po niedawnym przypadku porwania grupy zagranicznych turystów w okolicach Zahedan, policja irańska stała się wyjątkowo wrażliwa na punkcie bezpieczeństwa obcokrajowców. Dla nas konsekwencją tej „nadopiekuńczości” jest fakt, iż większość nocy śpimy teraz na komisariatach. Zwłaszcza przy okazji podróżowania z dala od utartych turystycznych szlaków w każdym, nawet najmniejszym miasteczku, zaraz pojawia się obok nas człowiek w mundurze. Spotkania takie kończą się zazwyczaj wizytą w lokalnym posterunku, gdzie musimy odpowiadać na liczne pytania. Właściwie to nie wiadomo, czy przesłuchania te są służbowym obowiązkiem, czy też po prostu policjanci chcą się czegoś dowiedzieć o nietypowej grupie obcokrajowców, która budząc ogólną sensację zjawiła się w ich sennej miejscowości. Policjanci są zazwyczaj bardzo uprzejmi, ale powtarzające się za każdym razem „procedury wyjaśniające” są raczej męczące, więc byliśmy bardzo szczęśliwi, kiedy w Khal-khal nie zatrzymał nas żaden patrol, a zaraz za tą miejscowością znaleźliśmy świetne miejsce na obozowisko.
Mała dolinka była cudownie zielona – rzecz zupełnie niespotykana w półpustynnych górach, które przemierzaliśmy. Była tam prawdziwa zielona trawa, prawdziwe drzewa z zielonymi liśćmi i co najważniejsze była tam prawdziwa cisza. Byliśmy już zmęczeni zamieszaniem, które wywoływaliśmy i powtarzającymi się pytaniami „opiekuńczej” policji. Błogi spokój nie trwał jednak długo. W nocy obudził mnie warkot silników samochodowych i odgłosy ludzi przedzierających się przez otaczający nas lasek. Chwila niepewności… Kto zakłóca nasz spokój i jakie ma zamiary? Czyżby obawy policji nie były bezpodstawne i miał się powtórzyć czarny scenariusz z Zahedan? Powoli i jak najciszej wychyliłem się z namiotu. Ktoś mnie jednak zauważył. Oślepiło mnie światło latarki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po chwili zobaczyłem grupkę stróżów porządku w zielonych mundurach. Okazało się, że policjanci, do których dotarła wiadomość o pojawieniu się obcokrajowców w okolicy, szukali nas już od dłuższego czasu. Znowu trzeba było wyjaśniać kim jesteśmy, gdzie jedziemy i dlaczego akurat na rowerach. Oficer zaprosił nas na posterunek, ale widząc, że pomysł zwijania obozowiska w środku nocy nie bardzo przypadł nam do gustu, dał w końcu za wygraną. Znalazł jednak inny sposób, aby spełnić swój obowiązek sprawowania pieczy nad obcokrajowcami – resztę nocy spaliśmy już spokojnie pod opieką dwóch policyjnych wartowników.
Noc 106 – Kingri (Pakistan)
Dzisiaj nie udało się pospać zbyt długo. Wczesnym rankiem zbudził mnie narastający szmer przyciszonych głosów. Kiedy otworzyłem oczy szmer zamienił się ogłuszający krzyk. Dopiero po chwili dotarło do mojej świadomości kto robi taką wrzawę – przez okienko namiotu spoglądało na mnie kilka roześmianych dziecięcych twarzy, a każdy mój ruch wywoływał głośne komentarze i kolejne wybuchy wesołości. Nagle wszystko ucichło. Dzieci zniknęły. Po wyjściu z namiotu stwierdziłem, że niepozornie wyglądający budyneczek na obrzeżach wioski, przy którym rozbiliśmy zeszłej nocy nasz obóz, okazał się miejscową szkołą. Dzieci, które jeszcze przed chwilą robiły tyle hałasu, teraz stały cicho w dwóch rzędach – odbywał się apel. My zabraliśmy się za składanie namiotów, a dzieci za poranną gimnastykę. Widać jednak było, że nie za bardzo mogą się skupić na wykonywanych ćwiczeniach, bo co i rusz zerkają w naszą stronę.
iekawości opanować nie mogły nie tylko dzieci. Ich nauczyciel był równie mocno zaintrygowany nieoczekiwaną wizytą obcokrajowców, co i one. Zostaliśmy zaproszeni na lekcje. Poprowadziliśmy coś w rodzaju lekcji geografii – każdy z naszej dziesięcioosobowej grupy mówił z jakiego pochodzi kraju, a dzieci próbowały znaleźć ten kraj na mapie. Uderzającym był fakt, że wśród kilkudziesięciu uczniów znajdowały się tylko dwie dziewczynki. Wyjaśniono nam, że ludzi mieszkających w okolicznych wioskach nie stać na opłacanie szkoły wszystkim swoim dzieciom. Do szkoły posyłani są więc zazwyczaj tylko chłopcy. Baluchistan jest jednym z tych regionów Pakistanu, gdzie tradycje islamskie są bardzo mocno zakorzenione. Panuje tutaj przekonanie, że kobieta, aby być dobrą żoną, matką i gospodynią domową nie potrzebuje wykształcenia. Kobieta spędza więc całe życie w domu lub w jego pobliżu. W każdym mieście, w każdej wiosce jesteśmy obstępowani przez tłum ciekawskich ludzi. Tłum ten składa się jednak wyłącznie z dzieci i mężczyzn. W Baluchistan przebywamy już od tygodnia, a nie zdarzyło się jeszcze żebym zobaczył gdzieś dorosłą kobietę. Można odnieść wrażenie, że w kraju tym w ogóle nie ma kobiet.
Noc 117 – Armitsar (Indie)
Gościnność wobec wędrowca jest niemal religijnym obowiązkiem dla każdego Sikha. W Złotej Świątyni w Armitsar każdy odwiedzający to miejsce bez względu na narodowość, pochodzenie społeczne, czy wyznawaną religię może liczyć na skromny poczęstunek i miejsce do spania.
Złota Świątynia – święte miejsce Sikhów – jest miejscem niezwykłym. Niesamowite jest zwłaszcza pierwsze wrażenie, kiedy po przebrnięciu przez zatłoczone, hałaśliwe i śmierdzące ulice wielkiego indyjskiego miasta trafia się do cudownej oazy: cisza, spokój, nastrojowe dźwięki modlących się mnichów, różnorodność i koloryt przebywających tutaj ludzi, zadumanie, skupienie. Całość idealnie odpowiada wyobrażeniom o owej – niemal legendarnej – Magii Indii. Oczarowany atmosferą miejsca chciałem chłonąć ją, ile się tylko da. Zrezygnowałem więc z miejsca w Domu Pielgrzyma, gdzie zakwaterowana została cała nasza grupa i na nocleg postanowiłem rozłożyć się jak najbliżej „magicznego miejsca”. Jako że most prowadzący do położonej na środku jeziorka świątyni jest w nocy zamknięty, karimatę rozłożyłem na brzegu jeziorka. Dodatkową atrakcją miało być przebudzenie o wschodzie słońca, kiedy to podobnież Złota Świątynia wygląda najpiękniej.
Noc, gwiazdy, muzyka, blask podświetlonej świątyni i jej odbicie w tafli jeziora tworzyły razem urzekającą mieszankę. Również przebywający tutaj ludzie składali się na tę specjalną atmosferę. Siedziałem i obserwowałem. Mimo późnej godziny ruch na placu wokół jeziorka nie ustawał. Cały czas przybywali nowi pielgrzymi. Parę razy dosiadał się ktoś do mnie i miałem możliwość dowiedzenia się czegoś bliższego o kulturze Sikhów „z pierwszej ręki”. Godziny mijały… Mając w pamięci, że następnego dnia trzeba znowu wsiąść na rower i ruszyć w dalszą drogę, w pewnym momencie delikatnie przeprosiłem kolejnego rozmówcę i ułożyłem się do snu. Na początku wszystko było w najlepszym porządku – spałem sobie spokojnie kołysany szumem wody i dobiegającą muzyką. Potem jednak obudzili mnie ludzie, którzy zajmowali się czyszczeniem placu. Nie było problemu. Wstałem, a oni szybko rozlali wodę na kamienną posadzkę placu, przejechali wielkimi myjkami, a potem jeszcze wytarli na sucho. Mogłem spać dalej.
Nie trwało to jednak długo. Tym razem obudziła mnie grupa pielgrzymów, która akurat dotarła do świątyni i nie chciała czekać do rana z rytualnym obmyciem w wodach jeziora. O.K., wstałem i aby uniknąć podobnych przebudzeń, przeniosłem się parę metrów dalej w mniej eksponowane miejsce, gdzie oprócz mnie przebywało kilkadziesiąt śpiących osób. Mogłem spać dalej. O godzinie czwartej nad ranem dobiegająca ze świątyni uspokajająca, nastrojowa muzyka zrobiła się nagle głośna. Obudziłem się. Winnymi okazali się mnisi, którzy zaczęli się przygotowywać do odbywającego się każdego dnia uroczystego przeniesienia Świętej Księgi z pomieszczeń Parlamentu do Złotej Świątyni na wyspie. Tylko spokojnie, pomyślałem sobie, to nic, że jest głośniej, same dźwięki są przecież tak samo piękne jak poprzednio, śpię dalej. I spałem, chociaż nie był to już sen spokojny. O piątej nad ranem obudzili mnie i jeszcze kilku innych spóźnialskich świątynni strażnicy. Akurat rozpoczynało się przeniesienie Księgi, a podczas tak uroczystego momentu nikt ze znajdujących się na placu nie mógł przecież spać. Tym razem miałem już dosyć. Zebrałem swoje „graty” i pomaszerowałem do pobliskiego budynku, gdzie przebywała nasza grupa. Wschodu słońca oczywiście nie zobaczyłem, bo byłem tak zmęczony tym odpoczynkiem nad brzegiem jeziorka, że spałem do późnych godzin południowych. Rada na przyszłość: nie przesadzać z kontemplowaniem atmosfery, bo spać przecież kiedyś trzeba.
Noc 164 – Kyang Tong (Myanmar)
Wanna!!! Jak to jest wspaniale móc znowu wykąpać się w wannie – poleżeć w ciepłej wodzie, odmoczyć… Nigdy bym nie przypuszczał, że moją pierwszą od pięciu miesięcy wannę „zaliczę” w miejscowości położonej w środku dżungli. Co ważniejsze nie była to zwykła wanna – duża, bulgocząca, z nadmuchiwanymi oparciami sprawiała wrażenie obiektu wyjętego z zupełnie innej bajki. To jednak nie wszystko. W tle wanny znajduje się jeszcze pokój z telewizorem, telefonem, lodówką, wielkim łóżkiem oraz widokiem na palmy i basen – obraz, który już zupełnie nie pasuje do rzeczywistego birmańskiego świata. Bajka, w której się nagle znaleźliśmy, okazała się ukrytym w dżungli, luksusowym hotelem przeznaczonym dla wysokich urzędników państwowych.
Trafiliśmy tutaj dzięki wojskowej eskorcie, która od trzech tygodni towarzyszy nam na trasie przez Birmę. Przez cały ten czas traktowani jesteśmy jak goście wagi państwowej – posiłki i napoje na trasie, obstawa, tłumacz, transport bagażu, nocleg oraz zwiedzanie co ciekawszych miejsc znajdujących się w pobliżu trasy przejazdu. I tak każdego dnia. Zmieniają się tylko rejony administracyjne i odpowiedzialni za nas oficerowie. Żartujemy, że birmańska armia chce rozpocząć działalność na rynku turystycznym i właśnie testuje na nas swoją nową ofertę, która ma się stać hitem przyszłego sezonu. Prawda wygląda jednak trochę inaczej.
Pozwolenie na wjazd do Birmy (w 1989 roku władze zmieniły nazwę kraju na Myanmar) dostaliśmy dzięki pomocy UNESCO. Rządzący w Birmie twardą ręką wojskowy reżim co prawda od niedawna pozwala na przyjazd zagranicznych turystów, ale odwiedzać oni mogą tylko wydzielone miejsca, podczas gdy większość kraju pozostaje nadal niedostępna. My dostaliśmy zezwolenie na przejazd przez cały kraj. Zostało również ustalone, że zamknięte od kilkudziesięciu lat granice z Indiami w Tamu i Laosem w Wan Kyin będą otworzone specjalnie dla naszej grupy. Zanim jednak wbito nam wizy do paszportów musieliśmy podpisać liczący kilkanaście punktów dokument. Zobowiązaliśmy się między innymi do tego, że stawimy się na granicy w ściśle oznaczonym dniu, że będziemy współpracować z towarzyszącą nam eskortą, nie będziemy zmieniać ustalonej trasy przejazdu, nie będziemy mieszać się w wewnętrzne sprawy kraju, a zwłaszcza nie będziemy kontaktować się z opozycją.
Noc 173 – gdzieś pomiędzy Luang Prabang a Khoukh Khan (Laos)
Rower Manuela powoli się rozsypuje. To właśnie z powodu tego starego gruchota powiedzenie „iść spać z kurami” nabrało dla mnie nowego sensu. Wczorajszy defekt okazał się wyjątkowo poważny. Reszta grupy pojechała dalej, a ja i Manuel zabraliśmy się za usuwanie usterki. Po kilku godzinach wysiłków jasnym się stało, że nie uda nam się skończyć przed nadejściem zmroku, ani tym bardziej nie dojedziemy na umówione miejsce spotkania z pozostałą częścią grupy. Otaczające nas pagórkowate morze dżungli nie wydawało się najlepszym miejscem na rozbijanie namiotu. Na szczęście nawet najgorsze drogi mają tę właściwość, że jadąc wzdłuż nich wcześniej czy później natrafia się na jakieś ludzkie osiedla. Z tą myślą poturlaliśmy się powoli do przodu. Było już całkowicie ciemno, kiedy zza kolejnego zakrętu wyłoniły się dwa maleńkie bambusowe domki.
Mieszkańcy tych stojących na palach chałupek nie mieli kłopotów ze zrozumieniem znanego na całym świecie gestu złożonych dłoni przyłożonych do policzka. Zaproszeni zostaliśmy na nocleg. Przemęczeni i przemoknięci z ulgą powitaliśmy kawałek suchej maty, jaki nam udostępniono. Miejsca nie było zbyt wiele, bo oprócz mnie i Manuela oraz goszczącej nas dziewięcioosobowej rodziny w domu przebywało również całkiem spore stadko kur. Wszyscy spaliśmy w jednym pomieszczeniu! Uciążliwym było nie tyle samo „spanie z kurami”, ile pobudka, jaką nam zgotowały. O tym, że wśród stadka były również koguty dowiedziałem się o 4.00 w nocy, kiedy pierwszy z nich zaczął głośno piać. Później była chwila przerwy i już miałem nadzieję, że był to przedwczesny alarm, kiedy zaczęło się na dobre… Stado gdacząco-piejących bestii zaczęło wytwarzać tak potworny hałas, że o spaniu nie było już mowy. O 4.30 wszyscy domownicy krzątali się już przy swoich normalnych zajęciach. Życie według naturalnego porządku dnia wymaga pewnej dyscypliny…
Noc 186 – Liang he (Chiny, prowincja Anhui)
Ależ tu potwornie zimno!!! Spałem we wszystkich ciuchach, jakie tylko miałem, ale i tak co jakiś czas budziłem się szczękając zębami. Za każdym razem przed moimi oczami ukazywały się wtedy postacie trzech przywódców Chin: Mao Zedonga, Deng Xiaopinga oraz obecnego pierwszego sekretarza chińskiej partii komunistycznej Jiang Zemina. Nie były to bynajmniej majaki senne. Wielki plakat przedstawiający tych trzech mężów stanu zawieszony był w centralnym miejscu pomieszczenia, w którym spaliśmy – dokładnie na przeciw mojego posłania. Ubrany w kilka warstw „polarów” i zawinięty w śpiwór nie bardzo miałem możność ucieczki od ich natrętnego niewidzącego wzroku. To, że tak tutaj marźniemy po części zawdzięczamy właśnie Mao Zedongowi.
Rządził Chinami twardą ręką i ma na swoim koncie wiele kontrowersyjnych dekretów. W jednym z nich stwierdził swego czasu, że na południe od rzeki Yangzi klimat jest ciepły i w regionach tych można zrezygnować z ogrzewania. Czasami jednak, wbrew zapewnieniom towarzysza Mao, zdarza się ostra zima, a wtedy nie ma dokąd uciec przed zimnem. Dom, do którego zostaliśmy wczoraj zaproszeni na nocleg, wyglądał na najokazalszy w całej wiosce. Co z tego, kiedy temperatura w nim panująca niewiele się różniła od tej panującej na zewnątrz. Pomimo wielkiego postępu, jaki się dokonuje obecnie w Państwie Środka skutki tego wydanego kilkadziesiąt lat temu zarządzenia widoczne są do dnia dzisiejszego. W okolicznych miejscowościach w żadnym domu, sklepie, restauracji, urzędzie ani nawet hotelu nie ma ogrzewania. Co gorsza my ciągle posuwamy się na północny wschód, a to oznacza, że będzie jeszcze zimniej.
Noc 198 – Hiroshima (Japonia)
Czuję się jakbym nagle wylądował na planie filmowym „Szoguna” – drewniany parterowy domek z papierowymi ścianami, maty na podłodze, okrągły stół, sake… Właściwie to brakuje tylko samurajów i kobiet w kimonach. Zmienność losu, jakiej doświadczamy w Japonii jest naprawdę niezwykła. Jeszcze wczoraj nocowaliśmy pod namiotami w parku miejskim w Fukujamie, a dzisiaj jesteśmy gośćmi jednego z radnych Hiroszimy w jego bajkowej wiejskiej posiadłości. Jeszcze wczoraj biedowaliśmy na „chińskich zupkach” pod supermarketem, a dzisiaj delektujemy się przeróżnymi japońskimi specjałami na uroczystym przyjęciu, jakie wydano na naszą cześć.
Nie po raz pierwszy doświadczamy jednak tego typu huśtawki. W ciągu wyprawy wyrobiliśmy w sobie zdolność akceptowania każdej sytuacji, jaką przynosi los – zdolność do zadawalania się absolutnym minimum i odnajdywania satysfakcji w sprawach drobnych, ale też zdolność do nieskrępowanego czerpania pełnymi garściami w momentach, kiedy jest z czego czerpać. A dzisiaj było… Tę odrobinę luksusu, jakiej teraz doświadczamy, zawdzięczamy poznanej poprzez internet grupie japońskich studentów zrzeszonych w klubie turystyki rowerowej. To oni obmyślili trasę przejazdu przez Japonię, organizując po drodze nie tylko miejsca noclegowe, ale również konferencje prasowe, spotkania z lokalnymi władzami i przedstawicielami organizacji społecznych. Jak przystało na „japońską dokładność” wszystkie 29 dni naszego pobytu w Japonii zostały dokładnie zaplanowane. No, może prawie wszystkie…
Noc w parku w Fukujamie była swego rodzaju „luką” w programie. Zaprzyjaźnieni studenci nie przewidzieli na ten dzień żadnego noclegu i musieliśmy sobie radzić sami. Hotel nie wchodził w grę, bo Japonia nie bez powodu uchodzi za jedno z najdroższych państw świata. Trzeba więc było znaleźć dogodne miejsce na rozbicie obozowiska, ale tutaj pojawił się kolejny problem… Wschodnie wybrzeże wyspy Honsiu należy do szczególnie gęsto zabudowanych. Można tutaj jechać rowerem kilka dni i tak naprawdę w ogóle nie wyjeżdża się z miasta – w miarę oddalania się od centrum wieżowce zastępowane są przez niższe budynki, a w końcu przez domki jednorodzinne na przedmieściach. Potem jednak, zamiast jakiegoś lasu, łąki lub jakiegokolwiek innego znaku podziału, domki zaczynają być znowu wypierane przez wyższe budynki, które w końcu zamieniane są przez kolejne skupiska drapaczy chmur – nowe miasto. Zmieniają się tylko nazwy: Kobe, Osaka, Okoyama, Fukuyama, Hiroszima. Miejski park wydawał się na przestrzeni wielu kilometrów jedyną „lokalizacją” spełniającą nasze warunki – przestrzennie, cicho, z dala od ludzi. Zimą nikt nie chodzi przecież do parku.
Muszę powiedzieć, że chociaż przywykłem w ciągu tej wyprawy do spania w najdziwniejszych warunkach, to jednak rozbijanie namiotów w samym środku zimy w samym środku milionowej aglomeracji, było czymś niezwykłym nawet dla mnie. Jedna z głównych globtroterskich zasad mówi, że im kraj jest bardziej rozwinięty gospodarczo, tym trudniej po nim podróżować. No cóż, Japonia jest rozwinięta gospodarczo, nawet bardzo… Kraj Kwitnącej Wiśni jest po prostu za drogi na nasze „croto-kieszenie” i nie najlepiej nadaje się na spontaniczne podróżowanie w stylu, do którego przywykliśmy.
Noc 223 – Bielawa (Polska)
Dach nad głową… Łóżko… Pościel zamiast śpiwora… Znajome meble… Sen odpływa, a ja uświadamiam sobie, że JESTEM W DOMU! Obudziłem się, ale sen, który śniłem przez ostatnie 222 dni i noce ciągle mam przed oczami. Spełniłem moje Marzenie!!! Spełnione Marzenia – te przez duże „M” – mają zaś to do siebie, iż sprawiają, że wszystko wydaje się być możliwym. Niektórzy mówią, że spełnione Marzenia dają siłę, aby marzyć o rzeczach jeszcze większych. A więc „let’s dream, it’s time”!